niedziela, 9 listopada 2014

Bo Polacy nie gęsi, tylko kondory, czyli Książka Jedenasta

Autor: Bruno Schulz
Tytuł: Sklepy Cynamonowe
Rok wydania: 1933
Liczba stron: 56
Moje (i pewnie wasze też) wydanie książki.
Wydawnictwo GREG nigdy nie zawodzi.
Najlepsza cena, najlepsze okładki, najlepsze ilustracje.
Dzisiaj mamy wpis "awaryjny". Cały weekend poświęciłam ludziom a nie książkom, zajmując się mniej ambitnymi rozrywkami takimi jak- picie alkoholu, nakładanie pudru, nabieranie tkanki tłuszczowej, żałowanie swoich decyzji. Z tego powodu mój romans z książką, o której pierwotnie miał być ten wpis tkwi wciąż na jakże obiecującym etapie pierwszej randki (a chcę do jutra dojść chociaż do trzeciej bazy). Zależało mi jednak na tym, aby moja przerwa w prowadzeniu bloga nie trwała więcej niż trzy dni. Z prośbą o pomoc udałam się więc do starego, dobrego znajomego- B. Schulza.

Ta scena jest straszniejsza niż całe "Ptaki" Hitchcocka...
link
Schulza zna każdy z nas, to taki nasz kolega z lat licealnych. "Sklepy Cynamonowe" były wałkowane na języku polskim często, gęsto i ochoczo. ONIRZYM. ONIRYZM!!! Dzięki temu wiedziałam, że będę mogła dość szybko i przyjemnie odhaczyć kolejną pozycję na liście. Szczególnie, że przemyślenia na temat tej książki, gdzieś już w tym moim bardzo małym rozumku były.

Dzisiaj będą tylko polscy ilustratorzy. Nagły wybuch patriotyzmu
spowodowany jest całkowitym brakiem ilustracji zagranicznych.
link
Myślę, że to jakim pisarzem jest Schulz idealnie zilustruje fragment rozmowy jaki przeprowadziłam na ten temat z moją współlokatorką P. (postacią legendarną i mityczną).
M (podczas lektury): Uwielbiam go, jest zajebisty. Te zdania są jak wiersze, kto tak w ogóle pisze?!
P (pełna niesmaku): No właśnie nikt. Mówiłam, że jest pojebany.
I w sumie P. ma rację. Nikt tak nie pisze, sposób budowania zdań jak i świata przedstawionego jest tak oryginalny, że trudno go nawet do kogokolwiek porównać. To jest trochę sałatka słowna. Zrobiona z prawdziwie soczystych, uchodzących za delikatesy słów, ale wciąż sałatka. Bruno faktycznie nie będzie zachwycał każdego, "Sklepy Cynamonowe" to nie jest bestseller, tu akcja nie płynie wartkim strumieniem, raczej sączy się jak z nieszczelnego kranu. Aby opisać jedną czynność, nawet najbanalniejszą, autor używa średnio 3241 słów, w tym 342, których nie rozumiem. I mi jako estetce podoba się ta poetyckość, jednak doskonale rozumiem, że pragmatyczna P. może uważać taki zabieg za zwykłą stratę czasu i popisywanie się swoją elokwencją.


Manekiny pełnią w książce ważną rolę,
ale ja bojkotuję dzisiaj wszystko, co
jest chude, więc nie będę o nich pisać.
link

Lektura "Sklepów Cynamonowych" nie jest porywająca. Nie przysłania nam całego świata, wręcz przeciwnie trzeba się bardzo koncentrować, żeby w środku przepastnego porównania nie zacząć myśleć o tym co zjemy na obiad, czy Bert i Ernie z Ulicy Sezamkowej nie są przypadkiem parą albo czy Benedict Cumberbatch naprawdę się zaręczył. Innymi słowy "Sklepów Cynamonowych" się nie pochłania, nimi się delektuje. Utrzymaniu koncentracji nie pomaga też fakt, że opowieść prawie zupełnie pozbawiona jest fabuły. Mamy tu życie rodzinne widziane oczami dziecka (o czym pomocnie niczym Spinacz w Wordzie, przypomina mi opracowanie mojego wydania), mamy tu mitologizację postaci, jakiś taki magiczny realizm (ONIRYZM, ONIRYZM) i tak naprawdę niewiele więcej. Jeśli chcesz czytać "Sklepy Cynamonowe" dla fabuły to niestety ... Error 404 plot not found.
Tę ilustrację wklejam, bo znam autorkę. Ogólnie polecam jej twórczość,
link
Mi miłośnikowi piękna i absurdu, studentce psychologii smakuje jednak to, czym karmi nas Bruno. Opowieść o chorobie jego ojca (pół godziny się zastanawiałam jaką diagnozę postawić), opisy metamorfozy w ptaka /karalucha, wszystko to jest tak niesamowicie surrealistyczne, że moja wyobraźnia aż omdlewa z zachwytu (jak fanki One Direction na koncertach). To wszystko jest tak piekielnie plastyczne, że mam ochotę sprzedać nerkę, kupić bilet do USA, wystalkować Tima Burtona i, grożąc mu szczotką do włosów, zmusić go, aby wyreżyserował film na podstawie tej książki. Szczególnie, że Burton, podobnie jak Schulz "czuje miasto", potrafi je ożywić, nadać mu cech tajemniczych, ezoterycznych, fantastycznych. Ja sama jestem raczej fanką dialogów, a nie opisów, ale muszę przyznać, że czytając o Ulicy Krokodyli podwinęły mi się palce u stóp (oznaka bookgasmu). Schulz jest iluminatorem zdań- tworzy z każdego z nich miniaturowe dzieło sztuki. Każde zdanie jest cytatem, nie ze względu na treść, a na formę. Czyli klasyczny przyrost formy nad treścią. I jedni tę rozrośniętą formę mogą uznać za kwiat, drudzy za chwast. Ja uznaję za kwiat i wsadzam do wazonu.
Ojciec, który w późniejszej części opowieści zamienia się w ptaka.
Bo niby jest szalony. Ja tam sobie twierdzę, że był animagiem, duh.
link

Jak zwykle żegnam cytatami:
  • Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet. 
  •  Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. 
  •  Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym, jak szósty mały palec u ręki, wyrasta kędyś trzynasty, fałszywy miesiąc. 
  •  Materia jest najbierniejszą i najbezbronnniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materji są nietrwałe i luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Niema żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjścia dla nowej apologji sadyzmu. 
  •  Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.

Pozdrawiam,
Jeszcze nieopierzona,
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz