środa, 29 lipca 2015

Człowiek Dwie Twarze, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Pięć

Autor: Robert Louis Stevenson
Tytuł: Doktor Jekyll i pan Hyde
Rok wydania: 1886
Liczba stron: 57
To nie Dracula.
W książce nie ma ani jednego nietoperza.

Dzisiaj kolejny wpis o klasyku, który chociaż sam w sobie jest niewielkich rozmiarów, to odcisnął duży ślad w historii literatury. To kolejna książka, którą mniej lub bardziej kojarzą wszyscy. WSZYSCY. Bohaterowie dzisiejszej Książki Dnia w naszym kraju znani nawet największym ignorantom dzięki cudownej, wybitnej i jakże rytmicznej piosence zespołu Ich Troje (i nie, nie kręćcie głową, dobrze wiem, że nucicie sobie teraz "i nie wiem jak bez ciebie mógłbym żyć ołijeee). 

Tym razem dużo ładnych ilustracji wpadło mi w oczy.
link
Jednak nawet jeśli odłożymy klasyki polskiej muzyki rozrywkowej na bok, musimy przyznać, że podobnie jak w przypadku Frankensteina (o którym już pisałam) lub Draculi (o którym dopiero będę pisać) dzisiejsza książka przemigrowała z krainy ściśle literackiej do szerokiego świata popkultury. Jest to jedna z tych książek, której tak naprawdę wcale nie trzeba czytać, bo wszyscy wiemy o co chodzi. Wiemy, że jest Doktor Jekyll, który nagle odcina się od znajomych, zmienia swój testament i zapisuje wszystko typowi z pod ciemnej gwiazdy. Wiemy, że prawnik i przyjaciel doktora Jekylla robi wszystko, aby się dowiedzieć, co go skłoniło do tej decyzji. Wiemy, że po drodze umiera jakiś niewinny człowiek. I co najważniejsze wiemy jakie jest clou całej opowieści 
Nie wiem, czemu ci wszyscy naukowcy zawsze
muszą być szaleni. Jakby nie mogli swojego
intelektu użyć w jakiejś słusznej sprawie.
Na przykład wynaleźć nietuczące frytki.
link

Czasami możemy znać fabułę od A do Z, od końca do początku, a wybrane fragmenty cytować z pamięci jak dialogi ze Shreka, a nadal będziemy odczuwać przyjemność z czytania. Tym razem jednak tak nie jest. W przypadku noweli Stevensona, świadomość, że wiemy jak to wszystko się kończy jest jak cierń w oku, drzazga między palcami, czy nawet wrzód na... żołądku. Opowiadanie ma za zadanie wzbudzić naszą ciekawość, powinniśmy się zastanawiać kim jest ten okropny, skarlały, brutalny morderca Pan Hyde i na czym zasadza się jego relacja z dobrym, uczonym i rozważnym doktorem Jekyllem. W momencie, kiedy wiemy, że jest to (SPOILER) jedna i ta sama osoba, cała zabawa z lektury pryska. To nie jest Fight Club, żeby rajcować się stylem pisania, zawiłą fabułą i mnóstwem innym smaczków. Tu nie ma nic co nam osłodzi gorzki posmak zepsutego zakończenia. Opowiadanie jest skonstruowane na zasadzie budowania napięcia na fundamentach tajemniczności. W momencie, kiedy owa tajemniczość zupełnie nie istnieje, fundamenty są dziurawe, a nasze napięcie, a co za tym idzie również zainteresowanie spada szybciej niż poparcie Kukiza w sondażach OBOPu.
Mi cała ta książka została zaspoilowana zanim jeszcze
zaczęłam czytać.
Wielkie dzięki Looney Tunes.
Jasne sam koncept opowieści, wizja dualizmu tak polaryzującego, że aż rozrywającego człowieka na dwie istoty jest strzałem w dziesiątkę. Jest genialna w swojej prostocie i uderza w sedno ludzkiej natury. Ogólnie nowelę tę można analizować z kilkunastu super intelektualnych punktów widzenia. Można pisać, że ukazuje ona zwierzęcą i ludzką część człowieka. Można gadać, że jest to personifikacja id i ego. Można pisać traktaty, elaboraty i inne aty o tym jak skomplikowana jest duszą człowieka albo też udowadniać paragraf po paragrafie, objaw po objawie, że doktor Jekyll cierpiał na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości (aka rozdwojenie jaźni). Ale ja nie jestem od tego, nie lubię rozkładać powieści na czynniki pierwsze i robić na nich wiwisekcji tylko po to, aby później móc wrzucić z siebie jakiś pseudointelektualny bełkot. Ja czytam, żeby czerpać przyjemność z lektury. A tym razem żadna przyjemność nie została mi dostarczona. Nawet sama idea totalnej zmiany osobowości spowodowanej jakimś związkiem chemicznym mnie nie ruszyła, gdyż no cóż, jestem kobietą i wiem co to PMS.
A w tym roku ITV będzie emitować serial oparty o tę nowelę.
Serial, który obejrzę z powodów czysto intelektualnych.
Wcale nie dlatego, że mężczyzna ze zdjęcia powyżej gra główną rolę...

"Doktor Jekyll i Pan Hyde" jest książeczką krótką i treściwą. Utrzymaną w charakterystycznym stylu brytyjskich klasyków XIX wieku. Wszystko było dokładne, wyważone, spokojne i suche jak trzytygodniowa bułka. Owszem bywało klimatycznie, troszkę wiktoriańsko, troszkę gotycko, ale nic nie wyróżniało się na tyle, abym mogła wam tę powieść polecić. Jeśli macie godzinę do zabicia- na przykład czekacie w kolejce do dentysty, a pod ręką do przeczytania macie tylko tę książkę i Chwilę dla Ciebie to, jasne możecie sami sprawdzić czy mam rację. Możecie też przeczytać Chwilę dla ciebie i przynajmniej pokręcić się na karuzeli śmiechu wybitnie zabawnych historyjek.
No ale bez tej książki nie byłoby pewnie też tego Pana.
A ja bardzo lubię tego Pana...

Dzisiaj nie ma cytatów, więc żegnam
Ani J ani H,
M.

piątek, 24 lipca 2015

Rolnik szuka żony, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Cztery

Autor: Thomas Hardy
Tytuł: Z dala od zgiełku
Rok wydania:1874
Liczba stron: 476
Filmowa okładka lepsza od żadnej.
Plus tym razem nie ma Keiry, ciekawa odmiana. 

Aktualnie w kinach można obejrzeć film "Z dala od zgiełku" z właścicielką najbardziej uroczego uśmiechu na świecie Carey Mulligan w roli głównej. Jako, że mam w planach wybranie się na najbliższy seans, postanowiłam wpierw przeczytać książkę na podstawie której ów film zrealizowano. Coś w mojej głowie (intuicja albo omamy słuchowe) podpowiadało mi, że ta książka przypadnie mi do gustu. W końcu na trailerze widziałam a)owce b)kobietę odrzucającą zaręczyny oraz c)przystojnych mężczyzn, czyli trzy z moich ulubionych rzeczy (nie było pączków i jednorożców, ale cóż, nie można mieć wszystkiego). 
W książce jest dużo rozmów, koni i ludzi
chodzących o lasce.
(Nie dlatego, że są jak House,
tylko taka była moda)

Jeśli chodzi o książkę, to sama fabuła nie jest trudna do wytłumaczenia. Mamy główną bohaterkę Betsabę Everdeen, która dziedziczy po zmarłym wuju farmę i zwalniając ekonoma postanawia wszystkim zarządzać sama. Niestety, ten prawie feministyczny wybryk jest tylko preludium do wydarzeń właściwych. Wydarzeń, które przypominają trochę Randkę w Ciemno, a trochę mój absolutnie ulubiony program "Rolnik szuka żony". Podobieństwa są uderzające. O naszą główną bohaterkę stara się trzech zakochanych w niej kandydatów. Oto ich sylwetki:
Kandydat Numer Jeden: Gabriel Oak pasterz/farmer, biedny, średnio przystojny, ale bystry i ze złotym sercem. Zakochany w głównej bohaterce niemalże od pierwszego wejrzenia. Zainteresowania: owce i granie na flecie.
Kandydat Numer Dwa: Pan Boldwood, stary kawaler, który dotychczas nie zwracał na żadne kobiety uwagi. Dość bogaty. Zakochany w naszej bohaterce niemalże od pierwszego wejrzenia. Zainteresowania: jego farma i stalkowanie naszej głównej bohaterki.
Kandydat Numer Trzy: Frank Troy, przystojny i charyzmatyczny żołnierz. Podrywacz jakich mało. Zainteresowania: alkohol i hazard.
Jest też dużo owiec. Bardzo dużo owiec.
link

Tak wyglądają trzy bramki w które może strzelać nasza bohaterka, jednak co można powiedzieć o niej? Jaka jest ta cudowna kobieta, która bez żadnego problemu podbiła serca, nie jednego, nie dwóch, ale trzech wybitnych kandydatów? Po pierwsze i najważniejsze, jest piękna. Bohaterki tego typu książek zawsze są piękne. Betsaba jest tak piękna, że trzeba o tym pisać w każdym rozdziale. Jest też niesamowicie pewna siebie i nieco próżna. Ma silny charakter, jest odważna i niezależna. W pewnym momencie nawet ruga jednego ze swoich adoratorów, za to że wyznaje jej miłość po pierwszym spotkaniu. (Four for you Betsaba Everden! You go Betsaba Everden!). Później jednak, gdzieś mniej więcej w połowie książki nasza dumna, uprzedzona, rozważna i romantyczna się zakochuje i staje się po prostu wkurzająca. Ale hej! udało jej się zachować zdrowy rozsądek przez połowę książki, to chyba rekord jeśli chodzi o bohaterki tego typu powieści.
Są też klify, wielkie rozmyślania i egzystencjalizm.

Oczywiście możecie się domyślić z samego opisu postaci jak wszystko się potoczy- kto naszej bohaterce złamie serce, komu odbije na jej punkcie, z kim będzie na końcu. I moim zdaniem nie ma w tym nic złego. Cała przyjemność z czytania tej książki polega na kibicowaniu temu jednemu jedynemu właściwemu bohaterowi w jego próbach zdobycia wybranki swojego serca. Trochę jak oglądanie telenoweli. W sumie jak tak teraz myślę, to ta książka ma z telenowelą wiele wspólnego, włącznie z uczuciami-granatami (wybuchają po trzech sekundach), powłóczystymi spojrzeniami, niechcianymi ciążami, chorobami psychicznymi, morderstwami i uwaga  klejnot w mydlanej koronie włącznie z pozorowaniem własnej śmierci. Tak, ta książka to worek atrakcji rodem z Trudnych Spraw i Esmeraldy. 
Carey i jej uśmiechu tam nie ma,
ale cóż od czego jest wyobraźnia?

Muszę się jednak przyznać do wstydliwego sekretu. Ta powieść mi się podobała. Podobała mi się w ten sam sposób w jaki podoba mi się "Little Things" One Direction i "Szkoła Uczuć" z Mandy Moore. Chodzi mi o takie typowe guilty pleasure. Uwierzcie mi to, że tak strasznie wkręciłam się w przygody Betsaby sprawia, że chcę usypać wielki stos i spalić się na nim ze wstydu. Nie wiem o co chodzi. Nie wiem dlaczego jestem pod takim urokiem tej powieści. Czym mnie omamiła? Może chodzi o to, że przez większą część powieści Betsaba jest niesamowicie niezależna, odrzuca pomoc mężczyzn i stara radzić sobie sama. Może chodzi o to, że pomimo tego, że głupia miłość rozprzestrzenia się w tej książce jak dżuma, to jednak przynajmniej połowa bohaterów zachowuje się w granicach rozsądku... może... nie wiem, nie mam pojęcia. Czuję się jak wtedy, kiedy w pierwszej klasie gimnazjum usiłowałam wytłumaczyć moim przyjaciółkom, dlaczego podoba mi się chłopak, który nie posiadał prawie żadnych zalet. 
Nie ma też Michaela Sheena i jego cudownej lekko siwiejącej brody...

Nie chcę was okłamywać- to nie jest wybitna książka. To prawdopodobnie nie jest nawet dobra książka. Jest równie przewidywalna jak komedia romantyczna z Katherine Heigl i tak samo jak ona ambitna. Nie porusza trudnych tematów, nie bawi, nie uczy, chyba nawet nie wzrusza. Ot taka, zwykła obyczajowo-romantyczna, historyczna popłuczyna. Ale jednak tak bardzo mi się spodobała, że nie byłam w stanie jej odłożyć, chociaż byłam po dublecie w pracy, dziesięciu kilometrach biegu i godzinnym pilatesie. Szczypałam się w policzki, żeby nie zasnąć, zanim dowiem się czy żyli długo i szczęśliwie. 
Ani Toma Sturridge'a i jego wąsa
(Ale to chyba akurat dobrze)

Jeśli chodzi o styl pisania pana Hardy'ego to mam pewne wątpliwości. Owszem, jest ładny, piękny nawet, ale w ten niesamowicie wymuszony sposób, który trąci fałszem. Czytając tę książkę wyobrażałam sobie autora, który siedział przy kominku i pisał: "Betsaba szła drogą", po czym kręcił nosem i wąsem (nie wiem, czy miał wąsa, ale widzę go z wąsem) i mówił: "za mało poetyckie" i zmieniał to zdanie na: Betsaba kroczyła spokojnie, ścieżką jasną jak pierwsze promienie słońca, stawiając stopa za stopą niczym młoda łania". To nie jest zdanie z książki, ale wiecie o co mi chodzi. I czasami te zdania wychodziły naprawdę ładnie, a czasami przekształcały się w pretensjonalne buble. Jednak byłam tak wkręcona w fabułę (tak w tę nieprzewidywalną, pełną zwrotów akcji fabułę, którą streściłam wcześniej), że przymykałam na te trefne zdania oko. 
Nie ma też tego Pana, którego nazwiska nie pamiętam.
Chociaż w sumie jeśli macie moje wydanie, to jest na okładce...

Podsumowując- jeśli macie ochotę na dobry wieczór z ciepłą herbatą, lekką i przyjemną lekturą o tym, kto z kim i dlaczego w dziewiętnastowiecznej Anglii (serio dlaczego te wszystkie melodramaty zawsze rozgrywają się w dziewiętnastowiecznej Anglii?) to polecam Dzisiejszą Książkę Dnia. Może też wam się spodoba i będziecie w stanie mi wytłumaczyć, co jest w niej takiego wyjątkowego, że nie jestem w stanie napisać wpisu wypełnionego hejtem, jadem i złośliwościami. Wspomnę tylko, że jeden z bohaterów był tak okropnym szowinistą, że umieściłam go na liście Największych Literackich Przychlastów Wszechczasów zaraz obok Wertera. ("Ale on pod moją nieobecność wkradł się w twoje serce i obrabował mnie. (...) Przy pomocy bezczelnego łgarstwa ukradł mi twoje serce!" oraz "Sama pani twierdzi, że powinna mi wynagrodzić krzywdę, więc niech ją pani wynagrodzi wychodząc za mnie" wśród moich ulubionych cytatów tego Pana.)
Nie ma też Matthew Lewisa...
(Okej, w ekranizacji też go nie ma,
ale jest w mojej głowie, więc jest też i tu)

Czas na zgoła inne cytaty:
  • Może Pan pocałować mnie w nóżkę, bo usta zachowuję dla bardziej odpowiedniego konkurenta.
  • Często się zdarza, że przeciętny mężczyzna żeni się dlatego, że nie mógłby posiadać kobiety bez małżeństwa, przeciętne zaś kobiety godzą się oddać mężczyźnie tylko dlatego, że jest to warunkiem małżeństwa,
  • Betsaba miała zbyt dużo rozsądku, by poddać się całkowicie swojej kobiecości, miała jednak zbyt dużo kobiecości, by móc kierować się rozsądkiem w sposób dla siebie korzystny, 
  • Trudno jest kobiecie wyrazić swe uczucia w słowach, które zapewne wymyślili mężczyźni dla określenia swych męskich uczuć. 


Z dala od zgiełku pozdrawia was,
M. 


poniedziałek, 20 lipca 2015

Wino, kobieta i most, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Trzy

Autor: Ernest Hemingway
Tytuł: Komu bije dzwon
Rok wydania: 1940
Liczba stron: 576
Bardzom rada, że nie musiałam tej książki kupować.

Moja rodzicielka-żywicielka i ja zgadzamy się w wielu kwestiach. Obie uważamy, że Aidan Turner jest piękny, Sherlock BBC jest darem niebios, a ćwiczenia Ewy Chodakowskiej to kara za preferowanie frytek od strąków fasoli. Niestety jednak w kwestiach stricte literackich mamy równie odmienne poglądy co papież Franciszek i Jerzy Urban. Dlatego, gdy poinformowała mnie, że Dzisiejsza Książka Dnia należy do jej ulubionych i czytała ją trzy razy wiedziałam, że nie czeka mnie nic dobrego. Miałam rację. 
W dzisiejszych ilustracjach do wpisu szukam odpowiedzi na nurtujące mnie
i najwyraźniej również Ernesta pytanie: Komu bije dzwon?
"Komu bije dzwon" stawiana jest przez wielu na piedestale. Często określa się ją mianem "najlepszej powieści Hemingwaya". Szczerze? Kompletnie nie pojmuję, o co tyle szumu, hałasu i wrzawy. To wcale nie jest dobra książka. Ośmielę się nawet uznać, że musi się z całej siły starać, aby nie spaść w przepaść książek tak przeciętnych, że aż miernych. Jeśli coś ją wyróżnia to raczej jej mankamenty, a nie zalety.
Jeśli dzwonem dzwoni Quasimodo, to pewnie bije Esmeraldzie.

Zacznijmy od początku. Po pierwsze jest to książka o wojnie. O zwykłej, domowej, hiszpańskiej, komunistyczno-faszystowskiej. Logiczne może się więc wydawać, że skoro cała akcja dzieje się w kraju pięknych Południowców, to głównym bohaterem książki powinien być jakiś Pedro albo inny Juan, czyż nie? Otóż właśnie nie, głównym bohaterem (i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo oczywiście heroizm wycieka mu porami silniej niż pot) jest Amerykanin- Robert Jordan (imię zrośnięte z nazwiskiem, nigdy się bez niego nie pojawia). Robert Jordan jest wykładowcą języka hiszpańskiego na uniwersytecie w Montanie, ale jakimś cudem uznaje za dobry pomysł pchanie się w nie swoją wojnę. Przyczyny takiej decyzji w książce nie zostały podane, więc nie mogę wam ich podać. Moim osobistym zdaniem stężenie heroizmu przekroczyło dopuszczalne normy i facetowi zwyczajnie odbiło. Tak czy inaczej, Robert w całej książce ma tylko jedno zadanie- wysadzić most. Tylko to ma zrobić. Nic więcej. Niestety zajmie mu to całe 576 stron...
A jeśli to Dzwon Wolności to pewnie Barney'owi, bo go polizał

... czyli około 3 dni (które ciągnęły się jak stulecia, lekcje fizyki i rozgrywki golfa). Co ciekawe, Robert zamiast siąść zrobić jedno wielkie bum i gotowe, prosi o pomoc bandę partyzantów pod wodzą Pabla- rozchwianego emocjonalnie miłośnika koni oraz jego kochanki Pilar (która jest jedyną inteligentną postacią w całej powieści). W bandzie jest Cygan, Augustin i kilku innych bohaterów, którzy byli tak niezwykle ważni, że dzień po przeczytaniu książki nie pamiętam ich imion, ale jest też Maria. Domyślacie się do czego zmierzam?
A może temu Panu, który zabrał Phoebe pieniądze z dobroczynnego wiaderka?

Tak właśnie tak. Znowu jak na minę, trafiłam na ten koszmarny topos miłości natychmiastowej, od pierwszego wejrzenia i głębokiej. Co z tego, że nic o sobie nie wiedzą, a Maria niespełna miesiąc temu została brutalnie zgwałcona, ogolona na łyso i sponiewierana. Co z tego, że zamordowali jej całą rodzinę. Nagle pojawił się przystojny Amerykanin i trzask! cała w pąsach. On głaszcze ją po głowie, nazywa króliczkiem (znalazł się Hugh Hefner od siedmiu boleści), a ona planuje ślub. 
Metallica też się zastanawiała komu on bije, więc może...
może właśnie jej...

Dawno, ale to dawno nie czytałam tak koszmarnie szowinistycznego opisu relacji damsko-męskich. Już pomińmy fakt, że wyznają sobie miłość po mniej niż 12 godzinach spędzonych razem. Oraz to, że zamienili ze sobą może z trzy zdania. Ta relacja przypomina mi bardziej relację Zgredek-Harry Potter (plus seks) niż normalną relację zakochanych w sobie ludzi. Maria łazi za Robertem Jordanem jak mały szczeniak. Wiecznie pyta go, jak może mu pomóc, jak może go uszczęśliwić, co może dla niego zrobić. Pierze mu skarpetki, karmi go, błaga aby ją kochał. A Robert co? Robert traktuje ją jak skrzyżowanie prostytutki ze służąca ("Poszukaj mi skarpetek Maria", "Uważaj żeby nie spalić moich trepów przy suszeniu Maria", "Podaj mi wino Maria"). W pewnym momencie mówi nawet "Nie mogłabyś mi wysuszyć stóp włosami?" Przysięgam, że gdyby kiedykolwiek jakiś facet tak do mnie powiedział, to może i wysuszyłabym mu stopy, ale z krwi, która ściekałaby z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się jego przyrodzenie. Oczywiście u Hemingwaya jest to opatrzone dużym natężeniem wyznań miłosnych rodem z Harlequinu, tak aby nikt się nie skumał, że to seksizm jak w mordę strzelił.
Chyba, że to Dzwon Piekielny.
Wtedy bije AC/DC
Ale pomińmy już ten godny pożałowania wątek miłosny. Skupmy się przez chwilę na warstwie literackiej. Swego czasu czytałam dużo fanficów opartych na anime. W takich fanficach osoby bez biegłej znajomości języka japońskiego wrzucały w dialogi randomowe japońskie słowa, ot tak, żeby przypomnieć, że akcja dzieje się w Japonii. Hemingway zrobił dokładnie to samo tylko, że z hiszpańskim. Co więcej nawet konstrukcje zdań ułożył w ten sposób, aby przypominała dosłowną translację z hiszpańskiego. Niestety, chociaż można pomalować cebulę tak, aby wyglądała zupełnie jak jabłko, to zdradzi ją zapach. Niektóre słowa są źle przetłumaczone na zasadzie podobieństwa fonetycznego. Inne są zupełnie wyjęte z kontekstu. Jeszcze inne brzmią śmiesznie i groteskowo ujęte w klamrę słów typowo angielskich. Mnie jednak najbardziej irytowały hiszpańskie wstawki. Skoro cała konwersacja odbywa się po hiszpańsku, po co zostawiać jedno słowo bez tłumaczenia? Albo po co cokolwiek tłumaczyć? Czemu nie napisać wszystkich dialogów po hiszpańsku? Przynajmniej nic bym nie zrozumiała i nie załamywałabym rąk nad ich jakością.
Enrique ma całą piosenkę o tym, żeby zadzwonić w jego dzwon,
czyżby to właśnie jemu?

Jak widać książka ma kilka kardynalnych błędów. Jednak najgorsze jest to, że niesamowicie się przy niej nudziłam. Na tyle mocno, że wyłączał mi się mózg podczas czytania niektórych rozdziałów. W pewnym momencie orientowałam się, że nie wiem co się właściwie dzieje- zupełnie jakbym przespała środek filmu, który właśnie oglądam. To chyba najlepsze porównanie- ja zasypiałam przy tej książce pomimo wodzenia oczami po literkach. Z letargu budziły mnie jedynie kolejne bezsensowne wyznania miłości albo zdania, które były tak złe, że aż dobre. Nie mówię, że książka ta nie ma niezłych momentów, ma ich dość pokaźną ilość. Ale są one wysypane jak perły przed wieprze. Wpadają jak słoik nutelli w cysternę ekskrementów. Innymi słowy, koniec końców nic nie zostaje z ich wartości.
Ewentualnie Lindsay i reszcie plastików....

Jak widać Ernest niezbyt przypadł mi do gustu. Jednak można się było tego spodziewać. Dam mu jeszcze szansę podczas czytania innych książek z listy, ale wątpię, żeby szowinista-alkoholik-zabójca wszystkich możliwych zwierząt zdobył moje serce. Naprawdę w to wątpię...
Przeczytałam całą książkę i nikomu nie zabił dzwon.
Kilka razy ktoś kogoś zabił. Ale nie dzwonem.
Czuję się oszukana. 

Kończę cytatami:
  • Nigdy niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. Po prostu większość ludzi nie ma szczęścia tego przeżyć. Sam jeszcze nigdy tego nie miałeś, a teraz masz. To, co masz z Marią – obojętne, czy będzie trwało przez dziś i kawałek jutra, czy przez całe długie życie – jest najważniejszą sprawą, jaka może się zdarzyć człowiekowi. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że to nie istnieje, ponieważ sami nie mogą tego zaznać. Ale ja ci powiadam, że to jest prawdziwe, że to już masz i że spotkało cię wielkie szczęście, nawet gdyby ci jutro przyszło umrzeć.
  • Śmierć powinno się brać jak aspirynę.
  • Inteligentni ludzie są często zmuszani do picia, by bezkonfliktowo spędzać czas z idiotami.
  • Nie jest tchórzostwem poznać się na tym, co głupie. Ani nie jest głupie poznać się na tchórzostwie.
  • W niebezpieczeństwie bezpieczeństwem jest wiedzieć, ile można ryzykować.
Żegnam.
Ani nie zabita, ani nie zadzwoniona,
M. 

poniedziałek, 13 lipca 2015

Romans po rosyjsku, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Dwa

Autor: Lew Tołstoj
Tytuł: Anna Karenina
Rok wydania: 1877
Liczba stron: 909
Nie wierzcie w napis "Historia miłosna wszech czasów",
Casper przyjazny duch jest lepsza historią miłosną
niż ta książka.
(tym razem nie moja, tylko P.)

Kolejna powieść za mną. Tym razem zostałam przeniesiona w świat zimnej, nieprzystępnej osiemnastowiecznej Rosji i gorącego jak ogień i równie jak on niebezpiecznego uczucia. Innymi słowy ja i moja ulubienica "Głupia miłość matka złych decyzji" spotykamy się ponownie. 
Bo to zła kobieta była.
link

Literatura rosyjska jest dla mnie cudownym tworem. Nigdy jeszcze się na niej nie zawiodłam. Podczas gdy literatura południowoamerykańska raz za razem usiłuje mnie utopić wśród fal zażenowania, literatura rosyjska jest bezpieczną przystanią, gdzie mogę się schować, wiedząc, że nie umrę ze wstydu w imieniu autora. Także tym razem carski kraj stanął na wysokości zadania i zaserwował mi powieść, która, może i doprowadzała mnie do skrajnej frustracji, ale zrobiła to z takim wdziękiem i klasą, że nie mogę się skarżyć (chociaż znacie mnie- i tak to zrobię).
A nawet nie zła co fatalna.
Autorka: Ludmila Kalmaeva

"Anna Karenina"- dzisiejsza powieść dnia, jest książką złożoną. Trudno, żeby nie była złożona, ta książka liczy sobie ponad 900 stron. To prawie tyle samo co Pismo Święte, a ono przecież opisuje wszystko od początku do końca świata. O czym innym można zapisać kilogram stron? (spoiler alert: o miłości). 
Zasadniczo powieść rozbija się na dwa główne wątki- wątek Anny Kareniny, matki, żony i kochanki. Postaci skrajnie tragicznej, nad którą wszyscy wylewają łzy rzewne (a ja zgrzytam zębami z frustracji) oraz wątek Lewina- mieszkającego na wsi szlachcica, mistrza rozkmin, które (przyznaje się bez bicia) po pewnym czasie skrzętnie omijałam. Jeden wątek jest tak irytujący, że aż krew się gotuje, drugi tak nudny, że sama stygnie. Jednak oba wątki znanym prawem matematyki, że dwa minusy dają plus, składają się na niesamowitą całość, której mogę jedynie przyklasnąć.
Jak spotkasz kogoś w otoczeniu śniegu i pociągu,
to jest to przeznaczenie.
serio.
Autorka: Angela Barrett

Zanim jednak pozachwycam się tym, co w powieści faktycznie na zachwyt zasługuje, kilka skarg i zażaleń. A raczej jedno, ale dość podstawowe. Otóż tytułowa bohaterka powieści oraz jej wybranek serca Aleksy Wroński są mniej więcej tak samo sympatyczni jak Joffrey z "Gry o Tron" albo Dolores Umbridge. Nie, nie są okrutni. Nie każą nikomu pisać własną krwią, ani nie strzelają z kuszy do prostytutek. Są jednak tak głupi, tak pozbawieni jakiegokolwiek zdrowego rozsądku, tak wypełnieni egotyzmem, że miałam ochotę wyrwać połowę książki i sama dopisać "szczęśliwe" zakończenie.
Ogólnie pociągi są dość ważnym motywem tej powieści
(cerkwie mniej)

Zacznijmy może od początku. Anna z początku wydaje się być sympatyczna. Ma męża, dziecko, czar i urodę. Ma nawet jakieś szczątkowe pozostałości rozumu (który jednak szybko zostaje spałaszowany przez miiiiiłoooooość). Jednak ta obiecująca postać zostaje dotknięta strzałą Amora, która moim zdaniem nie trafia ją w serce, ale w mózg powodując poważne lezje. Jak to zwykle bywa w przypadku miłości głupiej (o której pisałam już dobre kilka razy), jest to miłość natychmiastowa, od pierwszego wejrzenia i obdarzona supersiłą. Rabuje, pali, gwałci i nie bierze żadnych jeńców. Ot, Anna spotyka Wrońskiego i BAM wielka miłość na wieki. Kij mąż, on i tak ma za duże, odstające uszy (niemalże dosłowny cytat z książki), kij tam syn, Wroński nosi mundur i ma ładnego wąsa. Kto by nie rzucił wszystkiego dla faceta z mundurem i ładnym wąsem? Więc Anna rzuca wszystko, męża, dziecko, reputacje, zdrowy rozsądek, przyjaciół, godność osobistą i z "rozsądnej, czarującej istoty" zmienia się w lovezombie, które na pięć minut nie jest w stanie odkleić się od swojego lubego. Nie, nie żartuje robi ona swojemu wybrankowi większe awantury niż Kim Kardashian, kiedy zgubiła swój kolczyk za pół miliona w oceanie. Większe niż Ross, kiedy szef zjadł mu jego kanapkę. Większe niż... okej, chyba wiecie, o co mi chodzi.
Ale pamiętajcie
śnieg+pociąg+Rosja= miłość
(Anastazja anyone?)

I możecie mnie nazwać wojującą feministką i pukać się w czoło do woli, ale krew mnie zalewa, gdy skomplikowana i dobrze nakreślona postać zostaje zredukowana do "Aleeeksyyy kochaj mnie! Aleeksy spóźniasz się już pół godziny, na pewno mnie zdradzasz! Aleeeksyyyy". Gdyby jeszcze ten Wroński, był kimś godnym uwagi. Gdzie tam, prócz wspomnianego już munduru i wąsa, nie posiada on żadnych zalet. Bawidamek, podrywacz, łamacz serc, lekkoduch, nastawiony na poklask, pyszałek. Jasne ma niebieskie oczy, ładny uśmiech (pewnie też dołeczki w policzkach, dołeczki w policzkach zawsze są zwiastunem katastrofy) i dużo energii. Ma też charyzmy od wypucowanych butów po wąsy, ale nic więcej. Ani to mądre, ani to dobre, nie wiem po co zadzierać kiecę, serio. 
Ja przepraszam, ale w najnowszej ekranizacji Wroński ma mniej seksapilu
niż łysy kretoszczur.
A ten wąs to chyba mu ktoś musztardą domalował.
(W poprzedniej ekranizacji Wrońskim był Ned Stark)

W tym właśnie tkwi moje główne "ale", dwójka głównych bohaterów jest skrajnie irytująca, a pozostali (Lewin, Karenin, Kitty) wprawdzie są sympatyczn, ale równie interesujący co siedmiuset stronnicowy traktat o siedemnastowiecznych studniach powiatu wałbrzyskiego. 
Za to Keira jest tak ładna jak zawsze.

Jednak wbrew sensowi i logice, na przekór podszeptom własnego rozumu, zakochałam się w tej książce. Ok, może nie zakochałam, ale się zauroczyłam. Winię za to jej piękno. Bo to jest piękna książka. Dawno nie czytałam lepiej napisanej powieści. Jest piękna w ten sposób w jaki piękne są modelki bez makijażu- naturalna i bez niepotrzebnych ozdobników. Świeża i brutalnie prawdziwa. Zdania nie są arabeskami epitetów i metafor. Są proste i bez zawijasów i w tym tkwi ich piękno. Narracja jest szybka i wartka, a co najważniejsze wciąga. Wciąga jak pizza z czteroma serami, salami i oliwkami (w sensie, że od początku do końca). W przypadku książki, która liczy sobie tyle stron, trudno jest mówić o czytaniu od deski do deski, ale muszę przyznać, że mocno zastanawiałam się, czy nie zapytać mojego dentysty, czy mogę ją sobie w spokoju czytać, gdy będzie mi borował jeden z moich zdradzieckich zębów. I jeśli to nie przekona was, że jest to mimo wszystko, dobra książka, to nie wiem co was przekona. No chyba, że Oprah, która nazwała ją, cytuję "jedną z największych love stories wszech czasów" (You know nothing Oprah Winfrey.) 
Chociaż moją Anną zawsze będzie Sophie Marceau

Żegnam cytatami:
  • Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.
  • Przecież cały nasz świat to odrobinka pleśni, wyrosła na malusieńkiej planecie, a my sądzimy, że możemy stworzyć coś wielkiego: idee, czyny! Toż to ziarnka piasku.
  • Myślę, że najlepiej poznaje się miłość, gdy się najpierw popełni omyłkę, a potem ją naprawi...
  • Zszedł na dół starając się nie patrzeć na nią zbyt długo, jak nie patrzy się na słońce. Ale nawet nie patrząc na nią widział ją, jak widzi się słońce.
  • Jeśli prawdziwe jest powiedzenie: ile głów, tyle rozumów, to również prawdziwe: ile serc, tyle rodzajów miłości.
Chłodno jak rosyjska zima pozdrawiam,
M. 

sobota, 11 lipca 2015

O dwóch takich... czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Jeden

Autor: John Steinbeck
Tytuł: Myszy i ludzie
Rok wydania: 1937
Liczba stron: 120
Nie wiem jak się buty mają do tej książki, ale ok. 
O niektórych książkach pisze mi się trudniej niż o innych. Są to książki dotykające takiego tematu, że mój naturalny sarkazm i wrodzone malkontenctwo muszą zostać zakneblowane. Nie przystoi o rzeczach poważnych pisać z przekąsem. Nie kiedy książka o nich traktująca jest Syriuszem na nocnym firmamencie literatury. 
Dzisiaj ilustracje są ładne,
co mnie cieszy niezmiernie.
link
Jak zwykle nie wiedziałam za co się zabieram. Jestem właśnie w trakcie lektury książki liczącej prawie tysiąc stron, więc uznałam, że mogę podskoczyć do księgarni po coś krótkiego, co pozwoli mi utrzymać częstotliwość wpisów. Wpadł mi w ręce klasyk. Klasyk, który widywałam regularnie na listach najlepszych książek, a o którym nie wiedziałam zupełnie nic. Patrząc na objętość książki uznałam, że pewnie czeka mnie łatwa i przyjemna lektura i wróciłam do domu.
Już po samych ilustracjach widać, że to nie jest nic milusiego.
A miało być o myszkach! Czuję się oszukana.
(Autor ilustracji Paul Buckley)

Kilka minut w świecie tej powieści i już wiedziałam, że się pomyliłam. Nie wydarzyło się jeszcze nic złego, nic przykrego, ale ja już, niczym Obi-Wan Kenobi, miałam złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. A to dlatego, że główni bohaterowie książki mieli marzenie. Myślę, że wszyscy dobrze wiemy, że posiadanie marzeń to grzech, za który spotyka ludzi największa kara. Ale może po kolei... 
Jak widać ilustracje nie tryskają optymizmem.
link
"Myszy i ludzie" to powieść o parze przyjaciół- o George'u, niskim, sprytnym robotniku oraz o Lenniem, powolnym, gigancie z dość dużym opóźnieniem umysłowym (przez dość duże mam na myśli opóźnienie większe niż u Forresta Gump, ale mniejsze niż u Hodora). Dwaj mężczyźni tułają się od jednego rancza do drugiego, w poszukiwaniu pracy. Jako, że akcja dzieje się w czasach Wielkiego Kryzysu wcale nie jest to takie proste zadanie. 
Ale przynajmniej są na nich zwierzątka.
Czasami nawet żywe...
link

Jednak nasi bohaterowie nie pracują dla samej przyjemności pracowania, oni mają marzenie (tu powinnam wkleić piosenkę z "Zaplątanych", ale obiecałam sobie, że to będzie poważny wpis). Ich marzeniem jest niewielki zagon ziemi, własny domek, jakieś warzywka, może krowa i koniecznie króliki. Dużo królików. Dlaczego chcą swoją farmę zapełnić długouchami? Otóż dlatego, że Lennie, ten poczciwy wielkolud, ma jeden mały, że tak to brzydko ujmę, fetysz. Lubi sobie pogłaskać. A to futerko myszki, a to szczeniaczka, a to króliczka. Niby nic z tym złego, ale jego ponadprzeciętna siła sprawia, że niczym Elwirka z Animków, zagłaskuje te zwierzątka na śmierć. (A ponoć nie można umrzeć od nadmiaru czułości).  Jednak Lennie kompletnie się nie poddaje i za każdym razem obiecuje sobie, że tym razem nic nie zepsuje, że zwierzątko przeżyje i że wszystko będzie dobrze. 
... A czasami nie
link

Pewnie trochę teraz przyspoilerzę, ale od momentu, gdy George opowiada Lenniemu o ich planach, wiedziałam, że ta książka pozbawiona będzie happyendu. W myśl powiedzenia: "chcesz rozbawić Boga, opowiedz mu o swoich planach", czekałam na okrutną ripostę w postaci katastrofy. Nic jej nie zapowiadało, wszystko toczyło się dobrze, ale ja nauczona latami "Gry o Tron" wiedziałam, że dobra tragedia to taka, której nie poprzedzają żadne znaki ostrzegawcze. I im bliżej było ziszczenia się ich planów (oraz końca książki), tym bardziej czułam posmak nieszczęścia na języku. Co nie zmienia faktu, że zakończenie lekko mną zagruchotało i wypełniło mnie smutną pustką. Albo pustym smutkiem w sumie nie wiem.
Jednak wolę jak są żywe.
link

Mogłabym się rozpisywać o warstwie literackiej, która jest na naprawdę dobrym poziomie. Mogłabym pisać o tym, że jest to arcydzieło. Nie będę jednak tego robić, Podkreślę jedynie, że dawno nie przeczytałam książki o tak pięknej i bezwarunkowej przyjaźni. O dwójce ludzi, którzy chociaż dostali naprawdę parszywe karty, nadal usiłują wygrać rozdanie. Takie książki sprawiają, że wpadam w niepodobną sobie zadumę, którą okraszam smutnym głosem Boba Dylana i wyjadaniem płatków z kartonu.
Innymi słowy- jeśli macie kilka godzin wolnego na czytanie książki i jeszcze kilka następnych na rozkminy na temat życia, polecam dzisiejszą Książkę Dnia. Jeśli chcecie coś przyjemnego i zabawnego, to ani myszy, ani tym bardziej ludzie nie są dla was. 
lub jak nie ma ich w ogóle
link

Kończę cytatami:
  • Książki są psa warte. Człowiek musi mieć kogoś bliskiego. Dostaje fioła jak nikogo nie ma. (...) Nieważne kim jest ten drugi człowiek, byle tylko był. (...) Mówię ci, człowiek z tej samotności może się rozchorować!
  • My mamy przyszłość. Mamy do kogo otworzyć gębę. Mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Ja mam ciebie, a ty masz mnie.
Myszo-ludzko pozdrawiam,
M.


piątek, 10 lipca 2015

Aż poleje się krew, czyli Książka Pięćdziesiąta

Tytuł: Wywiad z wampirem
Autor: Anne Rice
Rok wydania: 1976
Liczba stron: 400
Niby XXI wiek, a okładka jak z lat 70'

Dzisiaj zmierzyłam się z królową wampirów. I nie, niestety  nie mam na myśli Stephanie Meyer, jej wybitna twórczość póki co nie znalazła się w Biblii. Zamiast niej, wampirze pole do popisu zaorała równie znana Anne Rice. Domyślam się, że ci z was, którzy czytali powieści pani Rice chwytają się teraz za głowę i pomstują, że śmiałam umieścić nazwiska obu kobiet w jednym zdaniu. A to dlatego, że z jakiegoś powodu książki Anne Rice uznawane są za wybitne, podczas, gdy "Zmierzch" i jego kolejne tomy, używane są przez fanów dobrej literatury w najlepszym wypadku jako podpórki pod nierówny stół. 
Miałam w planach ambitnie wklejać ilustracje, ale ich poziom mnie załamał,
dlatego powrzucam przystojnych wampirów i ładne wampirczyce (?)
w końcu ładnych ludzi nigdy za wiele...
Z jednej strony rozumiem dlaczego takie porównanie może wywołać marsz oburzonych- obie książki reprezentują zupełnie różny styl pisania. U Stephanie jest on trochę na poziomie "Kali spać, Kali jeść, Kali spoglądać spod wachlarza rzęs" podczas, gdy Anne zdolność formowania pięknych zdań opanowała w stopniu dość zaawansowanym. Jednak pomimo satysfakcjonującego potoku słów, czytając "Wywiad z wampirem" miałam wrażenie, że ktoś usiłuje mi wmówić, że kaszubska pisanka, która stoi przede mną to tak naprawdę jajko Faberge. A przecież ślepa nie jestem.
Z tego co wiem, ten pan jest faworytem większości wampirofilek
W tym miejscu pozdrawiam moją współlokatorkę P.

Zatrzymajmy się przez chwilę na fabule dzisiejszej "Książki Dnia". Otóż, koncentruje się ona wokół życia, a raczej życia po śmierci, Louisa najpierw człowieka,  potem wampira zamieszkującego Luizjanę końca XVII wieku. Louis zostaje przemieniony w wampira przez Lestata, osobnika przebiegłego, wyrachowanego i przepełnionego potrzebą zabijania. Przez pewien czas żyją sobie oni w dwójkę, pijąc krew, wydając pieniądze, śpiąc w jednej trumnie, później jednak trochę im się nudzi, więc robią sobie dziecko... to znaczy zamieniają w wampira małą dziewczynkę imieniem Claudia. Jak można się domyślać, nie jest to najlepszych z dobrych pomysłów, ale jeśli mam być szczera wampiry chyba w ogóle cierpią na deficyt nie tylko dobrych pomysłów, ale i zdrowego rozsądku. Może to cena za nieśmiertelność?
Moją miłością życia był jednak ten Pan
(ok miałam 10 lat i nie wiedziałam jeszcze, że tleniony blond
u faceta jest szczytem żenady)

Jaki jest mój największy zarzut wobec tej książki? Dlaczego piszę o niej niczym zgryźliwy tetryk? Odpowiedź składa się z jednego słowa. Jest nim patos. W tej książce wszystko jest napuszone, rozdmuchane, śmiertelnie wręcz poważne (żarcik słowny zamierzony, taka jestem zabawna). Wszystko co spotyka głównego bohatera jest podniosłe, słowa, których używa brzmią jak żywcem wyjęte z epitafium (kolejny żarcik, jestem dzisiaj w formie). Nie ma w tej książce ani odrobiny humoru. Co za to jest? Jakieś dziwne podteksty erotyczne, które robiły mi wodę z mózgu i to wcale nie w ten przyjemny sposób, który sprawia, że uginają ci się kolana. 
No, ale nie bądźmy takimi seksistami.
Ta Pani jest równie hot, może nawet bardziej. 

Trudno było mi wychwycić, co rzeczywiście dzieje się w tej książce, a co dopowiedział sobie mój zdeprawowany mózg. W książce mamy czwórkę bohaterów, którzy faktycznie coś znaczą- wspomniani już wyżej Louis, Lestat i Claudia oraz kolejny wampir o dumnym imieniu Armand. I moim zdaniem Louis u każdego z nich wzbudzał pożądanie seksualne. Nie żartuję, Lestat łazi za nim i jęczy, że go potrzebuje, że muszą być razem, bla bla bla, jedzie za nim nawet do Paryża, co podchodzi trochę pod ostry poziom stalkizmu. Armand mówi mu wprost, że go pragnie, a ilość pocałunków jakimi nasz cudowny główny bohater obdarzył Claudię zakrawa mi w dziwny sposób na pedofilię. Nie mam nic do homoerotyki, naprawdę, można nawet uznać, że jestem fanką. Ale kiedy ktoś usiłuje mi ją sprzedać całą polaną sosem patosu, to mam lekką niestrawność.
A tutaj mamy szwedzkiego wampira...

Kolejnym problemem, trochę powiązanym z wyżej wymienionymi, jest użycie słowa "kocham". Jak wspominałam już milion razy, nie jestem fanką miłości głupiej i natychmiastowej. U wampirów słowa "kocham cię" padają już po pierwszym spotkaniu, a ja zachodzę w głowę, o jaką tu w ogóle miłość chodzi? Czy słowo "kocham" ma może jeszcze jakieś inne znaczenie, o którym nie mam pojęcia? Czy znaczy też "miło było cię poznać"? Bo jeśli nie, to trochę nie widzę sensu używania go wobec osoby, którą dopiero co się poznało. No ale jak już wspominałam patos musi się zgadzać.
I jest też... ok Tom Cruise jako Lestat mi się nie podoba.
Wrzuciłam tylko dlatego, żeby się pośmiać z jego peruki.
W książce dużo jest rozmyślań na temat śmierci, życia, nieśmiertelności, wieczności. Jednak te poważne rozkminy wydają mi się miałkie i pozbawione polotu. Główny bohater jest wiecznie nieszczęśliwy, swoją wieczność spędza na poszukiwaniu sensu, wszystko co mu się przytrafia musi opatrzyć jakimś pseudointelektualnym komentarzem. Ja wiem, że prawdopodobnie życie wieczne wiąże się z dylematami o zabarwieniu eschatologicznym, ale ileż można? Jak długo mam czytać, że wampiry wszystko widzą inaczej, że ich życie charakteryzuje swoista obojętność i tak dalej. W pewnym momencie sama zaczęłam się zastanawiać, czy nie jestem wampirem, bo zupełnie zobojętniałam w kwestii tej książki i jej bohaterów.
Jeszcze trochę, a zabrakłoby tu mojego osobistego ulubieńca.
Na szczęście w porę zorientowałam się, że popełniłam
karygodne przeoczenie. 

Trudno mi ocenić na jakim poziomie jest ta książka. Czytało się ją szybko i bez jakichś większych wyrzeczeń. Jednak nie jest to ten rodzaj opowieści, który wywołuje u mnie gęsią skórkę. Ja swoje wampiry lubię, mocne, zdecydowane, krwiożercze i pozbawione werterowskich przymiotów. Takie jakie zabijała Buffy, a nie takie w jakich zakochiwała się Bella. Ale to tylko moje prywatne preferencje, znam wiele osób, które za Lestata, Louisa i spółkę dałyby się pokroić. 
A tak w ogóle to spadaj Ian, spadaj Alex, to jest moim zdaniem ideał
wampirzej urody.
Tradycyjnie kończę cytatami:
  • Jeśli wierzysz, że Bóg stworzył Szatana, to musisz zdawać sobie sprawę, że jego moc pochodzi od Boga i że Szatan jest po prostu dzieckiem Boga, a i my tym samym jesteśmy dziećmi Boga. Nie ma dzieci Szatana, naprawdę.
  • Co to jest umierać, kiedy możesz żyć aż do końca świata? A co to jest koniec świata, jeśli nie wyrażenie tylko, bo kto wie, czymże w ogóle jest ten świat
  • Wszystkie decyzje estetyczne są tak naprawdę decyzjami moralnymi.
  • Zło zależy od punktu widzenia. Bóg też zabija.
  • Twoje zło polega na tym, że nie potrafisz być zły, a ja muszę z tego powodu cierpieć.

Kończę zanim zanudzę was na śmierć,
M.