czwartek, 30 października 2014

Beka z Houellebecqa czyli książka numer pięć

Autor: Michel Houellebecq
Tytuł: Cząstki Elementarne
Rok wydania: 1998
Liczba stron: 364
Tradycyjna już sweet focia lektury dnia.
Tym razem z okularami. Wszak okulary + 10 do inteligencji.

W czasach gimnazjalnych moją ulubioną rozrywką było przychodzenie do naszej miłej, przytulnej, miejskiej biblioteki, przechadzanie się wśród regałów i wybieranie kilku książek zupełnie na ślepo. Książki te później grzecznie wypożyczałam, wkładałam do torby i czytałam zarywając noce. (Jak widać, niczym totalny buntownik, żyłam totalnie na krawędzi). W taki oto właśnie przypadkowy sposób pierwszy raz zetknęłam się z francuskim autorem o dziwnym nazwisku i dziwniejszym dorobku literackim, mowa oczywiście o Michelu Houellebecqu.
Na moje szczęście książką, na którą wtedy wpadłam była "Możliwość wyspy" a nie dzisiejsza książka dnia, czyli "Cząstki elementarne". Wydaje mi się bowiem, że piętnastoletnia wersja mnie czytając "Cząstki..." dostałaby ciężkiego urazu psychicznego i dzisiaj, zamiast studiować psychologię, wyciągałabym się na kozetce u jakiegoś freudofila.
Bałam się googlować ilustracji. Oj bałam się.

Czym jednak miałabym się tak zbulwersować? Nie będę owijać w bawełnę, Houellebeq, w swojej chyba najbardziej znanej powieści, szokuje niemalże na każdej stronie. Zazwyczaj piszę tutaj, że nawet jeśli mi się jakaś książka nie spodobała, to jednak każdy powinien przekonać się na własne oczy, czy się ze mną zgadza. Tutaj jednak na wstępie zaznaczę- to nie jest literatura dla każdego. Jeśli jesteś osobą niewinną, pruderyjną, czy też najzwyczajniej w świecie nie chcesz czytać na co trzeciej stronie o orgiach, masturbacji i problemach z erekcją to "Cząstki elementarne" nie są dla Ciebie. Nie i już. Próbując ominąć te sceny przeczytasz może dziesięć procent powieści. I nic z niej nie zrozumiesz. Także jeśli krzywisz się przy "50. twarzach Greya" (i to nie ze względu na koszmarnie słaby styl jakim jest napisane) to dzisiejszą powieść dnia (a i ogólnie twórczość Houellebecqa) omijaj szerokim łukiem.
Ogólnie nikt jakoś się nie kwapi, aby tę książkę ilustrować.
Ciekawe dlaczego...
Sama historia jest całkiem przyjemna... chociaż nie, przyjemna to chyba jedno z najgorszych słów jakimi można ją określić. Jest interesująca, niebanalna, wciągająca. Fabuła rozgrywa się na przestrzeni wielu lat, rozciąga się od niedalekiej przeszłości po nie tak wcale odległą przyszłość. Bohaterowie to dwaj bracia- Michel, biolog molekularny i Bruno, specjalista od literatury. Jednak tak naprawdę w historii Bruna literatura zepchnięta została na trzeci, czwarty, a może nawet piąty plan. Zamiast na niej, autor skupia się na zamiłowaniu bohatera do seksu. Bruno jest seksoholikiem. I to seksoholikiem przez duże S. (Większym niż cała ekipa Warsaw Shore razem wzięta i przemnożona przez Tigera Woodsa). Swoją drogą ile razy, w jednej książce można pisać o tym, że facet się onanizuje. I dlaczego tłumacz uparł się, aby używać słowa brandzlowanie. Co to w ogóle jest za słowo???
Prócz wątpliwych podbojów seksualnych Bruna i niewątpliwych sukcesów Michela poznajemy również historię ich rodziców, rodziców ich rodziców oraz innych postaci drugoplanowych, wszystkie w telegraficznym skrócie drzewa genealogicznego (kto, z kim i dlaczego).

Wrzucę wam w takim razie zdjęcie autora... w razie, gdyby się znowu zgubił

Michel i Bruno to przyrodni bracia, różni od siebie jak woda i ogień, jak niebo i ziemia, jak DC i Marvel... (Zauważyć tu można mój ulubiony dualizm z książki numer dwa, ale jako że tym razem nie jest uzbrojony w kij baseballowy, którym wali mnie po głowie, to jestem w stanie nie tylko przymknąć na niego oko, ale nawet go zaakceptować). Obu braci jednak łączy coś prócz wspólnej matki- zarówno Michel jak i Bruno są nieszczęśliwi. Co gorsza, wydaje im się, że są niezdolni do szczęścia. Nie zapewnia go im ani seks (Bruno) jak i sukcesy na polu naukowym (Michel). Wyobcowani, odizolowani od własnych uczuć, z trudnymi relacjami rodzinnymi są gorzkim posmakiem rewolucji obyczajowej. Są efektem ubocznym zmian jakie zaszły w społeczeństwie. Jednocześnie antypatyczni i wzbudzający litość podejmują jedną złą decyzję za drugą. Złe wybory mieszają się ze smutnymi zrządzeniami losu, tworząc nihilistyczny, pesymistyczny obraz ponowoczesności wyprany z wszystkiego co ludzkie.

A tu macie świnkę przebraną za jednorożca, bo.. dlaczego nie?


Paradoksalnie, pomimo stylu ciężkiego od przekleństw, dosadności i mizoginistycznych jak mowa wyborcza Korwina haseł, książka mi się podobała. Momenty, w których Michel opisuje życie ludzkie, jego sens i charakter za pomocą języka naukowego, są wybitne. Właśnie te wstawki z pogranicza nauk ścisłych, zmieszane z filozofią i wplecione w fabułę z iście literacką gracją, sprawiają, że pamiętam dlaczego te X lat temu, po przeczytaniu "Możliwości Wyspy" ogłosiłam wszem i wobec, że Houellebecq jest moim ulubionym pisarzem. Z perspektywy czasu wiem, że nim nie jest, ale rozumiem zachwyt mojej młodszej wersji nad jego talentem- on jest jak karczoch, trzeba się przekopać przez warstwę niejadalnego shitu, aby dojść do serca. (ok, nie było to najlepsze z moich porównań).

Jest niemiecka ekranizacja.
Jeśli ktoś ma ochotę to zachęcam i
gratuluje odwagi.

Na koniec, co podkreślił mój żółty zakreślacz, czyli cytaty:
  • Umierali wtedy na AIDS; ich śmierć wydawała się czymś godnym i bohaterskim. Telewizja, szczególnie pierwszy program, udzielała bezustannej lekcji godności. Michel, kiedy był nastolatkiem wierzył, że cierpienie dodaje człowiekowi godności. Teraz musiał przyznać: pomylił się. Godności człowiekowi dodaje telewizja.
  • Świat jest zamkniętym terenem, zwierzęcym skowytem, wszystko jest otoczone zamkniętym i ciasnym horyzontem, łatwym do zauważenia, lecz niedostępnym: horyzontem prawa moralnego.
  • Nasze nieszczęście osiąga najwyższy punkt dopiero wtedy, gdy przewidujemy, że w najbliższej przyszłości powinna pojawić się praktyczna możliwość szczęścia. 
  • Wieczność dzieciństwa to krótka wieczność.
  • Byli niczym zwierzęta, które biją się, przebywając w tej samej klatce, klatką tą był upływający czas.
Na liście są jeszcze dwie powieści tego autora, więc jeszcze kiedyś coś o nim napiszę. Skupię się wtedy pewnie na jego mizoginistycznych poglądach starego erotomana. Dzisiaj jednak jestem na to zbyt zmęczona- miałam zajęcia z Panem od wpędzania w inteketualne kompleksy (patrz: wpis zerowy).

Au Revoir,
M.

wtorek, 28 października 2014

Strach się bać, czyli dwie książki w jeden dzień

Dzisiaj odhaczamy dwie pozycje z listy:

Autor: Edgar Allan Poe
Tytuł: Studnia i Wahadło
Rok wydania:1843
Liczba stron: 18

Autor: Edgar Allan Poe
Tytuł: Zagłada domu Usherów
Rok wydania: 1839
Liczba stron: 20


Moja kopia opowiadań Edgara. Chyba nie są takie śmiertelne,
bo jeszcze żyję *badum-tss*
Wpis niejako podwójny nie dlatego, że zainspirował mnie wczorajszy dualizm, ale dlatego, że obie "książki" są krótsze od instrukcji obsługi odkurzacza.

Jak widać wszystkie ilustracje dzisiaj będą kolorowe i pełne jednorożców.
Autor: Harry Clarke

Edgar Allan Poe to postać, którą kojarzą wszyscy, postać tak znana, że już dawno przestała być indywidualną jednostką, a stała się tworem popkultury. Przerabiany na postać fikcyjną w powieściach, umieszczany w internetowych komiksach, przemieniany w strój na Halloween, Edgar Allan Poe stał się synonimiczny z nastrojem grozy. Każdy wie, że gotyk, groza i groteska= Poe. Mając to na uwadze, a także zainspirowana zbliżającym się Halloween postanowiłam sięgnąć po kupiony kilka miesięcy temu zbiór opowiadań autora i przebrnąć przez pozycje z listy. Nastawiona byłam na kilkadziesiąt minut strachu. Zapomniałam jednak, że do strachliwych nie należę.

Tu widzimy jak główny bohater cziluje sobie w otoczeniu wesołych myszek.

Iście gryfońska odwaga jest w przypadku odbioru dzieł dzisiejszego autora (a także w przypadku oglądania wszystkich możliwych slasherów) jednak wadą. Chciałam się bać. Marzyłam o gęsiej skórce i nerwowym spoglądaniu w stronę okna (raz nawet spojrzałam, domaga się porządnego umycia). Oczekiwałam, że będę się bała zmrużyć oko. Nic z tego. I to nie dlatego, że nowele mają w sobie jakiś defekt, że nie są wystarczająco klimatyczne. Nie- tym razem problem leży we mnie.
Zazwyczaj jak książka nam się nie podoba winimy autora odżegnując go od czci, wiary i talentu. Przypinamy mu łatkę grafomana i żartujemy sobie z niego w sytuacjach towarzyskich. Tym razem jednak autorowi nie można nic zarzucić. Obie nowele są doskonale skonstruowane, obie budują napięcie w perfekcyjny sposób, opisy (chociaż moim zdaniem za długie) są obrazotwórcze, mięsiste i klimatyczne. Naprawdę chciałam żeby mi się podobało. Nic z tego.

Już nawet nie wiem jak to podpisać. Serio.

Zacznijmy od "Studni i Wahadła"- nazwana w serialu "Castle" pierwowzorem "Piły" jest zgrabnie napisaną opowieścią o skazańcu. Skazańcu, którego spotkała nietypowa, delikatnie rzecz biorąc kara. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale główną rolę odgrywa w niej wahadło ostrzejsze od gilotyny (i chyba zdradziłam zbyt wiele). Z opowiadania sączy się atmosfera strachu, przerażenia i paniki jaką odczuwa główny bohater, który jest też narratorem całej historii. Ciemność jaka towarzyszy mu na każdym kroku potęguje poczucie desperacji i beznadziejności. Ogólnie określę to tak: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie".

Tu artysta nawet umieścił na ilustracji śmierć.
Jakby gigantyczne ostrze nie było wystarczająco sugestywne.

"Zagłada domu Usherów" to zupełnie inna bajka. Tutaj spotykamy narratora, który wyjeżdża do swojego przyjaciela, ostatniego ze starożytnego i szlachetnego rodu Blacków Usherów. Roderyk Usher i jego siostra, oboje wydają się być zdrowo porąbani trawieni tajemniczymi chorobami. Szczególnie Roderyk, który ma trupiobladą twarz, szklane oczy, problemy z porozumiewaniem się i wszystkie objawy lękowe jakie można znaleźć w DSM IV. Sam dom również wydaje się cierpieć na jakieś zaburzenia psychiczne. A potem jest już tylko gorzej (nie będę spoilerować!).

Znowu Harry Clarke. Ilustracja przedstawia prawdopodobnie powrót z sobotniej imprezy.
Prawdopodobnie.

Chyba wiem jaki jest mój główny problem z obiema nowelami- mam nieodparte wrażenie, że Poe próbuje mnie przerazić na siłę. Każda linijka krzyczy BÓJ SIĘ! BÓJ SIĘ! Próbuje zdzielić mnie grozą po głowie jak dres baseballem. A ja nie odpowiadam dobrze na przymus. Mnie raczej marchewką niż kijem (nawet baseballowym)


Jeśli kiedyś napotkacie taką ścieżkę, to: "Ludwiku Dorn… i Sabo, nie idźcie tą drogą. Nie idźcie tą drogą! "
link

Edgar Allan Poe i jego twórczość są jak dobre wino, wszyscy piją, mało kto lubi, ale każdy chciałby być koneserem. Nawet ja. Szczególnie ja. Szkiełko i oko mówią mi, że jest do dobra proza. Znakomita nawet. Ale moje czucie i wiara... cóż powiedzmy po prostu, że jestem niewierna, niewierząca i brak mi (wy)czucia. Ale ogólnie twórczość tego Pana polecam, bo wiem, że nie wszyscy są tak wyprani z uczuć jak ja.

Tutaj artysta zaryzykował dodanie koloru. Oczywiście jest to czerwony.
Jak wiele rzeczy... na przykład powiedzmy krew. link


Dzisiaj cytatów brak, bo... nic nie podkreśliłam.  Nie będę szukać na siłę.

Poe zobaczenia,
M.

poniedziałek, 27 października 2014

Czeski film, czyli książka numer dwa

Autor: Milan Kundera
Tytuł: Nieznośna lekkość bytu
Rok wydania: 1984
Liczba stron: 380

Moja współlokatorka powiedziała, że książka z taką okładką
nie może być dobra. Zaopatrzyłam się więc w kawę.


Urodziłam się w Cieszynie, około 1,5 kilometra od czeskiej granicy. To powiedziawszy, nie mam bladego pojęcia o czeskiej kulturze- moja wiedza zaczyna i kończy się na Kreciku, Rumcajsie i czeskiej muzyce ludowej, której mój dziadek obsesyjnie słucha (ignorując moje utyskiwania i alergiczną niemalże reakcje). Innymi słowy, o czeskiej literaturze nie wiem nic prócz tego, że w czasie, kiedy naszym prezydentem był elektryk, głową ich państwa był poeta. Z powodu swojej niewiedzy tudzież ignorancji do najsłynniejszej współczesnej czeskiej powieści, którą znałam jedynie z tytułu, podeszłam z pewną rezerwą. Nie wiedziałam czego się spodziewać, więc przygotowałam się na wszystko. I wszystko zostało mi zaserwowane. Niekoniecznie jednak działa to na plus w przypadku powieści Kundery.

W książce dużo jest metafor. Autorzy ilustracji najbardziej jednak upodobali sobie melonik.
Bo melonik oczywiście jest metaforą. A metafory są ważne.

To jest moment w moim wpisie, w którym powinnam napisać, o czym jest dzisiejsza lektura dnia. Jednak mam z tym pewne problemy. Jednego jestem pewna- motywem przewodnim dzieła jest dualizm. To jest oczywiste nawet dla mnie, średnio bystrej żarówki. Ale prócz dualizmu? Hm... przeczytałam opis powieści zarówno w kobylastej biblii jak w wikibiblii i oba opisy nie dość, że się rozmijają, to jeszcze zupełnie nie przystają do tego jak ja, zwykła zjadaczka książek, odebrałam przesłanie całej książki. Dlatego, żeby nie wprowadzać w błąd postaram się napisać tylko to, co jest pewne:
  • Czas i miejsce akcji: Czechosłowacja, lata 60' XX wieku.
  • Główni bohaterowie: Tomasz (chirurg), Teresa (kelnerka, później fotoreporterka), Sabina (malarka), Franz (intelektualista akademicki), dualizm (wszechobecny, posuwający akcję do przodu, stanowiący główny konstrukt tworzenia narracji), Karenin (pies, najciekawsza postać całej książki).

Tomasz i Teresa- główni bohaterowie, OTP i te sprawy.
Ilustracja stąd

To tyle z pewniaków. Autor kwartet głównych bohaterów (a w szczególności duet bohaterów "główniejszych") stawia przed wyborami. Wyborami politycznymi, wyborami miłosnymi, wyborami codziennymi. Wyborów jest tam więcej niż lajków pod zdjęciami Kim Kardashian na instagramie. Jednak wracając do samej fabuły- wszystko zaczyna się od miłości (a jakże!) jaka rodzi się między Tomaszem a Teresą. Problem w tym, że Tomasz ma, delikatnie rzecz ujmując, pewne problemy z szeroko pojętą monogamią i wiernością. A Teresa ma nieco większe nawet problemy z problemami Tomasza. W ich związku ważną rolę odgrywa też Sabina, która później doczeka się własnego wątku, w który zgrabnie wpleciony zostanie Franz, którego głównymi przymiotami są inteligencja i bycie żonatym. Wyżej wymieni bohaterowie przez wszystkie karty powieści balansują zgrabnie między ciężkością żywota a tytułową LEKKOŚCIĄ BYTU, między duszą a ciałem, wolnością a zniewoleniem, miłością a seksem i mnóstwem różnorakich metafizycznych antonimów. Gdyby jednak było wam za mało tej gry podwójnym motywem, autor powieści serwuje nam większość wydarzeń zarówno z perspektywy osoby A jak i osoby B. Jest nawet osobny fragment powieści zwany Słownikiem, który tłumaczy co dane miejsce/pojęcie/rzecz znaczy dla osoby A a co dla osoby B. Pan Kundera najwyraźniej bardzo lubi łączyć w pary.


Jak już wspominałam, jak u Magritte'a-  melonik musi być.


Z powyższego opisu wydawać się może, że książka nie przypadła mi do gustu, przerosła mnie intelektualnie i była dla mnie niczym plaga egipska.  Nic z tych rzeczy, to po prostu moja złośliwa, zgorzkniała natura starej panny, podszeptuje słowa pełne jadu. Jeśli mam być szczera, to miejscami "Nieznośna lekkość bytu" była bardzo przyjemną lekturą. Niestety tylko miejscami. Warstwa jakościowa książki Kundery jest bowiem kolejnym wymiarem, w którym spotykamy się z moim ulubionym już Dualizmem.
W skrócie podobał mi się jej początek i jej koniec. Początek dlatego, że jeszcze nie przyzwyczaiłam się do konceptu, stylu i bohaterów Kundery, którzy przy pierwszym zetknięciu są całkiem interesujący. Koniec podobał mi się, gdyż traktował o psie. (Nie żartuje ostatni rozdział książki przypominał mi trochę ten film z Jennifer Aniston- Marley i ja, czy jakoś tak). Środkowe sto stron było mniejszą lub większą nudą, o czym świadczyć może fakt, że między stronami 149 a 269 nie podkreśliłam nawet jednego słowa. Także, jeśli nie w smak wam czytanie prawie 400. stron, możecie śmiało ominąć 100 środkowych. Albo przeczytać jedynie część o psie.

Ilustrator wiedział, co jest najlepszą częścią powieści.
Niestety nie wiem skąd pochodzi ta ilustracja, więc linka brak

Chyba znowu się troszkę zatraciłam w złośliwostkach. Prawdą jednak jest, że "Nieznośna lekkość bytu" trafiła na listę nie bez przypadku. Porusza ona wiele naprawdę interesujących wątków, mówi o roli przypadku w naszym życiu codzienno-miłosnym, o niepowtarzalności ludzkiego życia i o przemijaniu. Przemyślenia na te akurat tematy (w przeciwieństwie do DUALIZMU) naprawdę mi się podobały. I choćby dla nich warto tę powieść przeczytać.

Muszę rozczarować- w książce balonów brak,
 Autor okładki postanowił zilustrować tytuł a nie samą powieść.

Na marginesie- nie mogłam nie porównywać tej książki z NIEOBECNĄ w  kobylastej biblii "Grą w kasy" Cortazara. Z jakiegoś powodu strasznie mi się tę książki ze sobą kojarzą. Jestem jedyna?

Jest też ekranizacja. Osobiście nie widziałam,
ale gra Binoche i Day-Lewis, więc pewnie dobra.


A na koniec, zanim wrócę do słuchania nowego albumu Taylor Swift, cytaty:
  •  Coś, co stanie się raz, jak gdyby nie stało się nigdy. Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle.
  •  Nie konieczność, ale przypadek ma w sobie czar. Jeśli miłość ma być miłością niezapomnianą, od pierwszej chwili muszą się ku niej zlatywać przypadki jak ptaki na ramiona świętego Franciszka z Asyżu.
  • Metafory są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość może się narodzić z jednej metafory.
  • Człowiek może zdradzić rodziców, męża, miłość, ojczyznę, ale kiedy nie ma już ani rodziców, ani męża, ani miłości, ani ojczyzny, co będzie zdradzać?
  • Czas pieska nie biegnie w linii prostej, nie posuwa się wciąż do przodu, od jednego zdarzenia do drugiego. Toczy się w kręgu podobnym do ruchu wskazówek zegara, które również nie biegną wariacko naprzód, ale kręcą się w kółko po cyferblacie, dzień po dniu powtarzając tę samą trasę.
Na shledanou!
M.

niedziela, 26 października 2014

Autostopem przez literaturę, czyli księga pierwsza

Autor: Douglas Adams
Tytuł: Autostopem przez galaktykę
Rok wydania: 1979
Liczba stron: 183

Moja osobista kopia książki kupiona w zeszłe wakacje w Londynie

Sponsorem dzisiejszego wpisu będzie literka A. A jak Adams, A jak Autostopem, A jak Absurd i A jak Autentycznie dobra książka. Ale chyba się zapędzam..
"Autostopem przez galaktykę" zaczyna się tam, gdzie kończy się większość filmów katastroficznych, w których nie gra Bruce Willis- na zniszczeniu Ziemi. A potem, wbrew zasadzie Hitchcocka napięcie tylko opada... zastępuje je za to absurd, surrealizm i wszechobecna ironia (znane także w moim domostwie jako Święta Trójca). Możecie się więc domyślić (jeśli tytuł tego bloga nie był wystarczajacym potwierdzeniem), że uwielbiam tę książkę. I to nie tylko dlatego, że jej autor swego czasu współtworzył scenariusze do mojego ukochanego serialu Doctor Who.

optymistyczny początek, optymistyczna ilustracja stąd

"Autostopem przez Galaktykę" to powieść kompletna. Jest w niej wszystko, co w dobrej książce powinno być: zniszczenie Ziemi, wieloryb w kosmosie, ryby wsadzane do uszu, robot z permanentną depresją, mówiące drzwi o mentalności skrzatów domowych z Harry'ego Pottera oraz piwo. Czy można od książki oczekiwać czegoś więcej? Nie wydaję mi się. Chociaż po chwili zastanowienia stwierdzam, że w tej wizji Apokalipsy brakowało zombie. Zombie są jak sól- dzięki nim książka traci na miałkości a nabiera smaku. 

Wieloryb w kosmosie to +10 do cudowności książki.
Autor ilustracji: tu


Jednak brak żywych trupów został zrekompensowany dość sporą ilością przydatnych rad zaczynając od najbardziej znanej i powszechnej wypisanej czerwonymi literami: NIE PANIKUJ. Pozostałe rady, chociaż mniej wpojone w powszechną świadomość uważam za równie przydatne. Jednak chyba najważniejsza rada, która wyłania się z kart tej arcypoważnej powieści to: zawsze miej przy sobie ręcznik. Zawsze. Zwykły ręcznik kąpielowy ma, jak się okazuje, więcej zastosowań niż soda oczyszczona w programie Małgorzaty Rozenek.
Przesłanie książki w sześciu słowach.

Książkę czyta się łatwo, postacie są na tyle ekscentryczne i dobrze zarysowane, że wzbudzają sympatię (Marvin, paranoiczny andoid!), dosadna satyra na praktycznie wszystkie gałęzie naszego życia wręcz wylewa się ze stron, a jakby tego było mało książka jest kopalnią cytatów. Czasami zamiast pojedynczych zdań podkreślałam całe akapity. A kiedy doszłam do końca powieści cieszyłam się niezmiernie, że a)moje wydanie mieści w sobie również kolejne tomy sagi b)z Douglasem Adamsem spotkam się w mojej podróży jeszcze raz dzięki "Holistycznej Agencji Detektywistycznej Dirka Gently'ego"- jego drugiej powieści.
Ryby wsadzane do uszu zawsze spoko. Autor tu
Tak na marginesie- W podobnej konwencji jak Autostopem przez Galaktykę utrzymany jest popularny ostatnimi czasy podcast internetowy Welcome to Night Vale, którego fanką jestem i który polecam zawsze, wszędzie i wszystkim. Nie zdziwię się nawet jeśli podcast ten powtórzy historię dzieła Douglasa, które przecież stawiało swoje pierwsze kroki jako słuchowisko radiowe.
Książka doczekała się ekranizacji.
Ekranizacja doczekała się całych
dwóch plusów-
Zooey Dechanel i Martina Freemana


A teraz jeszcze tylko kilka cytatów:
  • Dość długo trwało, nim Trillian rozgryzła Zaphoda. Jedną z największych trudności było nauczenie się odróżniać, kiedy udaje głupiego, by ośmielić swych rozmówców, kiedy udaje głupiego, bo nie chce mu się myśleć i woli pozostawić to komuś innemu, kiedy bezczelnie udaje głupiego, by ukryć, że tak naprawdę nie wie o co akurat chodzi, a kiedy rzeczywiście jest głupi.
  • Jeśli ludzie nie poruszają nieustająco ustami, zaczynają pracować im mózgi.
  •  Życie… nienawidź je lub ignoruj, polubić się go nie da. 
  • Na przykład na planecie Ziemia ludzie uważali, że są inteligentniejsi od delfinów, tak dużo bowiem dokonali – stworzyli koło, Nowy Jork, wojny i tak dalej – delfiny zaś nie robiły nic poza buszowaniem w wodzie i leżeniem brzuchem do góry. Delfiny uważały na odwrót: że to one są znacznie inteligentniejsze od ludzi – i to z tych samych powodów.
  •  Dziś musi być czwartek. Nigdy nie mogłem się połapać, o co chodzi w czwartki
Cześć i dzięki za ryby.
M


sobota, 25 października 2014

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, czyli wpis początkowy.


Jak to zwykle bywa, (a przynajmniej w moim życiu) wszystko zaczęło się od książki. Chociaż może nie, może zaczęło się od jednej z tych internetowych wyliczanek w stylu "Sprawdź ile z tych książek przeczytałeś (i czuj się jak idiota, że tak mało)". Ewentualnie zaczęło się od jednego z moich wykładowców (dziwnej istoty dwunożnej karmiącej się głównie zażenowaniem wzbudzanym u studentów, które później w procesie trawienia rozkłada się na samouwielbienie i glukozę). Wykładowca podczas jednego z wykładów poddał w powątpiewanie nasze zdolności intelektualne, gdyż nie przeczytaliśmy *tu wstaw jakąś ambitną, cenioną przez krytyków książkę*, co mnie osobiście uraziło, dotknęło i ogólnie sprawiło, że wróciłam do domu, zjadłam tabliczkę czekolady i zastanowiłam się nad swoim intelektem a raczej jego brakiem. Brakiem, który postanowiłam dyskretnie zatuszować.
I chyba w tym miejscu zaczęła się moja najnowsza podróż. Podróż nie przez współrzędne geograficzne, a przez rzędy literek. Postanowiłam zmienić się w zupełnie inny gatunek istoty ludzkiej- w istotę oczytaną, homo eruditis, czy jakoś tak. Zachciało mi się przejść metamorfozę, której nie powstydziłaby się Eliza Doolitle, a nawet Miley Cyrus. Z tego właśnie powodu... kupiłam książkę.

Nowe życiowe motto mojej wewnętrznej starej panny. 

W tym miejscu należy nadmienić, że to nie jest tak, że ja W OGÓLE nie czytam, wręcz przeciwnie, czytam regularnie, obficie i z dużą dawką przyjemności. Problem polega na tym, że nie czytam rzeczy właściwych. Takich, które społeczeństwo uznałoby za ambitne, godne uznania i ogólnie rzecz biorąc pasujące do osoby intelektualnie ciekawej. Innymi słowy czytam książki, które później doczekują się ekranizacji z byłymi gwiazdkami Disneya w rolach głównych oraz książki przez które przewija się cały bestiariusz okraszony wpisami z pamiętników nastolatek. Prócz tego czytam komiksy i fanfici. Dużo, dużo fanficów takich, które nie mogą być tematem konwersacji przy niedzielnym obiedzie.

To nie jest moja półka na książki, ale równie dobrze mogłaby nią być.


To jednak ma się zmienić. Mam zamiar przeczytać masę "ambitnych" książek, które bez wątpienia zmienią mnie w osobę dowcipną i tryskającą intelektem. W tym celu zakupiłam odpowiednio (mam nadzieję) merytorycznie dobrany spis o wdzięcznym tytule "1001 książek, które musisz przeczytać" (osobiście bardziej podoba mi się angielska nazwa "1001 books you must read before you die"- przypominanie o śmierci zawsze na propsie). Wyznaczyłam sobie również tak zwany "deadline" (i znowu z tą śmiercią), na który wybrałam pierwszy stycznia roku 2019. Nie żebym zamierzała umrzeć dzień później, ale...

Książka od której wszystko się zaczęło a.k.a moja nowa Biblia aka. Kobyła ważąca tonę.
Wracając do tematu głównego- 1001 książek w nieco ponad cztery lata, bułka z masłem prawda? Prawda??
No właśnie chyba nie, dlatego postanowiłam założyć ten oto magiczny wytwór, dzięki któremu będą mogła dzielić się swoją przygodą/drogą przez mękę/wyprawą w głąb Mordoru, jak zwał tak zwał. To właśnie tutaj będę opisywać moje wrażenia po napotkaniu każdego z tych dziwnych stworów zwanych powieściami, będę umieszczać ambitne cytaty, które potem mam zamiar na siłę wplatać w codzienne konwersacje, aby wyjść na erudytkę. Będę też wrzucać znalezione w internetach ilustracje, gdyż książka (i blog pewnie też) bez obrazków się nie liczy. (Będą gify, będą gify)
Innymi słowy niczym Bronisław Malinowski, zaczynam pisać antropologiczny dziennik ilustrujący dziwne spotkania trzeciego stopnia z literaturą wyższą.
To by było na tyle z wpisu wstępnego, pełnego dygresji i "purpurowej prozy".
Z wyrazami szacunku i z poważaniem,
M