Jak to zwykle bywa, (a przynajmniej w moim życiu) wszystko zaczęło się od książki. Chociaż może nie, może zaczęło się od jednej z tych internetowych wyliczanek w stylu "Sprawdź ile z tych książek przeczytałeś (i czuj się jak idiota, że tak mało)". Ewentualnie zaczęło się od jednego z moich wykładowców (dziwnej istoty dwunożnej karmiącej się głównie zażenowaniem wzbudzanym u studentów, które później w procesie trawienia rozkłada się na samouwielbienie i glukozę). Wykładowca podczas jednego z wykładów poddał w powątpiewanie nasze zdolności intelektualne, gdyż nie przeczytaliśmy *tu wstaw jakąś ambitną, cenioną przez krytyków książkę*, co mnie osobiście uraziło, dotknęło i ogólnie sprawiło, że wróciłam do domu, zjadłam tabliczkę czekolady i zastanowiłam się nad swoim intelektem a raczej jego brakiem. Brakiem, który postanowiłam dyskretnie zatuszować.
I chyba w tym miejscu zaczęła się moja najnowsza podróż. Podróż nie przez współrzędne geograficzne, a przez rzędy literek. Postanowiłam zmienić się w zupełnie inny gatunek istoty ludzkiej- w istotę oczytaną, homo eruditis, czy jakoś tak. Zachciało mi się przejść metamorfozę, której nie powstydziłaby się Eliza Doolitle, a nawet Miley Cyrus. Z tego właśnie powodu... kupiłam książkę.
Nowe życiowe motto mojej wewnętrznej starej panny. |
W tym miejscu należy nadmienić, że to nie jest tak, że ja W OGÓLE nie czytam, wręcz przeciwnie, czytam regularnie, obficie i z dużą dawką przyjemności. Problem polega na tym, że nie czytam rzeczy właściwych. Takich, które społeczeństwo uznałoby za ambitne, godne uznania i ogólnie rzecz biorąc pasujące do osoby intelektualnie ciekawej. Innymi słowy czytam książki, które później doczekują się ekranizacji z byłymi gwiazdkami Disneya w rolach głównych oraz książki przez które przewija się cały bestiariusz okraszony wpisami z pamiętników nastolatek. Prócz tego czytam komiksy i fanfici. Dużo, dużo fanficów takich, które nie mogą być tematem konwersacji przy niedzielnym obiedzie.
To nie jest moja półka na książki, ale równie dobrze mogłaby nią być. |
To jednak ma się zmienić. Mam zamiar przeczytać masę "ambitnych" książek, które bez wątpienia zmienią mnie w osobę dowcipną i tryskającą intelektem. W tym celu zakupiłam odpowiednio (mam nadzieję) merytorycznie dobrany spis o wdzięcznym tytule "1001 książek, które musisz przeczytać" (osobiście bardziej podoba mi się angielska nazwa "1001 books you must read before you die"- przypominanie o śmierci zawsze na propsie). Wyznaczyłam sobie również tak zwany "deadline" (i znowu z tą śmiercią), na który wybrałam pierwszy stycznia roku 2019. Nie żebym zamierzała umrzeć dzień później, ale...
Książka od której wszystko się zaczęło a.k.a moja nowa Biblia aka. Kobyła ważąca tonę. |
Wracając do tematu głównego- 1001 książek w nieco ponad cztery lata, bułka z masłem prawda? Prawda??
No właśnie chyba nie, dlatego postanowiłam założyć ten oto magiczny wytwór, dzięki któremu będą mogła dzielić się swoją przygodą/drogą przez mękę/wyprawą w głąb Mordoru, jak zwał tak zwał. To właśnie tutaj będę opisywać moje wrażenia po napotkaniu każdego z tych dziwnych stworów zwanych powieściami, będę umieszczać ambitne cytaty, które potem mam zamiar na siłę wplatać w codzienne konwersacje, aby wyjść na erudytkę. Będę też wrzucać znalezione w internetach ilustracje, gdyż książka (i blog pewnie też) bez obrazków się nie liczy. (Będą gify, będą gify)
Innymi słowy niczym Bronisław Malinowski, zaczynam pisać antropologiczny dziennik ilustrujący dziwne spotkania trzeciego stopnia z literaturą wyższą.
To by było na tyle z wpisu wstępnego, pełnego dygresji i "purpurowej prozy".
Z wyrazami szacunku i z poważaniem,
M
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz