niedziela, 19 kwietnia 2015

Zabawa w Boga, czyli Książka Numer Czterdzieści Sześć

Autor: Mary Shelley
Tytuł: Frankenstein
Rok wydania: 1818
Liczba stron: 225


Chyba moja ulubiona okładka w historii ulubionych okładek.
Kolejny klasyk na liście i jednocześnie kolejna powieść, do której powróciłam po kilku latach przerwy, tym razem sięgając po oryginalną wersję językową. I o dziwo, pomimo upływu czasu, mój odbiór książki zbytnio się nie zmienił. "Frankenstein", bo o nim mowa, nadal zachwyca mnie treścią, jednocześnie nieco drażniąc formą. Ale o tym za chwilę...
Dzisiaj na szczęście w ilustracjach
mogę aż przebierać.
Do wyboru do koloru.
link

Nie ma się co oszukiwać, "Frankenstein" to powieść, którą trzeba znać. Choćby po to, aby nie popełniać tego rażącego błędu, którym jest nazywanie samego potwora Frankensteinem. Ludzie potwór to potwór, nie ma imienia, nazwiska! Jak bardzo chcecie, to możecie mówić na niego Adam (tak nazywała go sama autorka). Natomiast Frankenstein to nazwisko jego TWÓRCY, naukowca, który z tego co wiem skóry miał raczej mało zieloną. Więc mówiąc, że ktoś wygląda jak Frankenstein dajecie do zrozumienia, że jest elegancki, blady z podkrążonymi oczami, a nie że wystają mu śruby z mózgoczaszki.

Ten to nawet wcale brzydki nie jest.
Jednak nie jest to jedyny powód, aby zabrać się za tę lekturę. Najważniejsze jest to, że ta książka jest taką creepy jaskółką zwiastującą wiosnę sci-fi. Wszystkie inne powieści związane z eksperymentami, z tworzeniem sztucznego człowieka, czy też ze wskrzeszaniem są wtórne wobec tej dziewiętnastowiecznej perełki. Perełki, która powstała tak trochę od czapy- Mary Shelley, lat wtedy dziewiętnaście, czilując nad jeziorkiem ze swoim mężem, Lordem Byronem i Polidorim,  uznała, że powieść o nieludzko ludzkim potworze to w sumie całkiem spoko pomysł. Nie mam pojęcia, co oni tam palili, że niewinna dziewczyna nagle zapragnęła napisać tak krwawą powieść, ale chyba na dobre im to wyszło, bo rach ciach, dwa lata później mamy literackie arcydzieło.
A ten to nawet jest tak stylowy, że aż hot
(autor: Gris Grimly)
"Frankenstein" to powieść dość trudna, napisana skostniałym językiem, który dla mnie był momentami nie do przejścia. Przez pierwsze 50 stron, książka nie traktuje praktycznie o niczym. Musiałam zjeść galon lodów, żeby jakoś osłodzić sobie trawienie tych kilku epistolarnych rozdziałów o niczym. Ale w momencie, gdy dochodzimy do opowieści samego Victora Frankensteina, który streszcza jak bardzo źle skończyła się jego zabawa w Boga, powieść wchodzi w nadprzestrzeń i rusza z kopyta.

Ten jest równie straszny co Szczerbatek
z "Jak wytresować smoka"
link
To, co ja osobiście sobie najbardziej cenię, to fakt, że ta książka jest tak bardzo szara. I nie mam na myśli ani barwy okładki, ani tego, że jest nie daj Panie, nudna. Po prostu nie ma w niej czarnego charakteru, nie ma też żadnego o sumieniu bielszym niż śnieg (to znaczy są oczywiście idealne, niewinne kobieto-anioły, ale to raczej bordiura samej powieści, a nie jej środek). Główna para bohaterów- twórca i jego potwór, są tak bardzo wielowarstwowi, że można obierać do woli, a nie dojdzie się do środka. Z jednej strony mamy Victora, którego ciekawość zaprowadziła niemalże dosłownie do piekła. Który stworzył, coś co uznał za diabła wcielonego i który za swój eksperyment zapłacił cenę bardziej słoną niż sól sama. Z drugiej mamy jego bogu ducha winny twór, który jest tak brzydki, że samo to mogłoby tłumaczyć jego niestabilność psychiczną. Ale przecież biedny Adaś (nie mam serca nazywać go w kółko i w kółko potworem) jest nie tylko niespecjalnie urodziwy, ale i w opór samotny. Nie ma dosłownie nikogo. Nie ma ojca, nie ma matki, nie ma przyjaciół, nie ma ukochanej, nie ma nawet wspomnień o żadnym z wyżej wymienionych. Niczym Różewicz w "Ocalałym" szuka mistrza i nauczyciela, który nazwie rzeczy i pojęcia, oddzieli światło od ciemności (albo np. akszyli nauczy go mówić, czytać, rozumieć co się dzieje przed jego oczami). Jednak wszyscy go odrzucają, nie dają mu dojść do słowa, atakują go. Naprawdę nic więc dziwnego, że nieszczęśnikowi wreszcie odbija i zaczyna bawić się w Kubę Rozpruwacza.
Ale ta to akurat miażdży system
(autor: Berni Wrightson)
Nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać jak łatwo przyszło mi przeskakiwanie między sympatią wobec jednego i drugiego bohatera. Myślałam, że wreszcie dorosłam i stałam się w miarę stabilna w uczuciach. Guzik prawda, momentami serce kroiło mi się słuchając o wyobcowaniu potwora, innym razem współczułam Frankensteinowi i rozumiałam jego obrzydzenie. Ale zaraz później jego twór ze łzami w oczach prosił go, o towarzyszkę życia. I znowu chciałam biedną kreaturę przytulić i osłodzić mu życie frazesem, że każda potwora znajdzie swego amatora. Jednakże pięć stron dalej dowiaduję się, że ten nad którego losem łamałam sobie głowę i serduszko, bez mrugnięcia okiem zabił dziecko. I znowu mam ochotę rozłożyć go na części, z których powstał. Ta sinusoida moich przekonań pokazuje, że nic w tej książce nie jest jednoznaczne, a tematy w niej poruszane, są opisywane bardzo delikatnie i z dużym polem do interpretacji. Niby jest to książka grozy, ale jednak chyba najstraszniejsze jest to jak zmusza do myślenia. Przecież Adaś nie był zły "od urodzenia", a więc, czy społeczeństwo go takim zrobiło? Czy może jednak Victor, niczym Mały Książę, powinien być odpowiedzialny za to co oswoił? Czytam tę książkę drugi raz i nadal nie znam odpowiedzi na te pytania.
Nie zmienia to faktu, że większość tych potworów
przeraża mnie w mniejszym stopniu niż
Michał Witkowski.
link

Jak widać książka mi się podobała. Jednak muszę przyznać, że podobałaby mi się jeszcze bardziej, gdyby jej język nie cuchnął takim patosem. Szczególnie wypowiedzi Victora były tak patetyczne i wzniosłe, że aż robiło mi się niedobrze. Miałam ochotę wysłać go na spotkanie z Werterem, tylko po to, aby zobaczył jak to jest (albo żeby obaj doprowadzili się nawzajem do szału). Autentycznie te długie, rozemocjonowane wypowiedzi, przyprawiały mnie, zwolenniczkę soli attyckiej o ból głowy. Ale pewnie są ludzie, którym się to podoba, nie oceniam, po prostu trochę niszczyło mi to przyjemność z lektury tej, moim zdaniem wybitnej powieści.
A tymi okładkami to się jaram tak bardzo, że dałabym się pokroić
(nawet Victorowi)
żeby faktycznie można je było kupić.
link

Jak już wspomniałam na początku wpisu, są książki, których nie wypada nie znać. I jedną z takich książek jest właśnie Frankenstein, także jeśli dotychczas nie mieliście okazji... zmieńcie to. Nie pożałujecie (Chyba).
ok, tu przyznam, że ten JEST creepy.
link

Na koniec jak zawsze cytaty:
  • Bo nic się tak nie przyczynia do uspokojenia umysłu jak zdecydowany cel- najlepszy punkt zaczepienia dla duszy i niczym nie zaślepionego intelektu.
  • I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia mu życie? Gdyby nasze podniety ograniczały się tylko do głodu, pragnienia, pożądania, moglibyśmy być niemal zupełnie wolni.
  • Dla umysłu ludzkiego nie ma nic bardziej bolesnego jak ten stan głuchego zastoju i bezsilnej pewności, który następuje po krytycznym momencie napięcia uczuć spowodowanego przez szereg szybko po sobie następujących wypadków i który odbiera duszy zarówno nadzieję, jak i obawę
Potwornie i strasznie pozdrawia,
M.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Owocowa socjopatia, czyli Książka Numer Czterdzieści Pięć

Autor: Anthony Burgess
Tytuł: Mechaniczna Pomarańcza
Rok wydania: 1962
Liczba stron: 194
Ostrzegam, że w Polsce są dwie wersje przekładu tej książki.
Wersja R aka Mechaniczna Pomarańcza, pełna rusycyzmów
i Wersja A aka Nakręcana Pomarańcza pełna anglicyzmów.
Ja wybrałam wersję A.
Niektóre książki uderzają w twarz na dzień dobry niczym dresy z Ząbkowskiej. Idziesz sobie jak gdyby nigdy nic, a potem nagle budzisz się na ziemi z krwią wypływającą z otworu gębowego. I nie wiesz co się dzieje, dlaczego masz przed oczami gwiazdy, a mózg wycieka prawym uchem. Takim literackim walcem drogowym, zrównującym mnie z ziemią była dzisiejsza książka dnia- "Mechaniczna Pomarańcza". Prawdopodobnie za ten cichociemny atak na moją świadomość powinnam winić sama siebie. A dokładniej swoją ignorancję. Nie wiedziałam za co się zabieram- nie widziałam filmu, nie czytałam streszczeń, nie rozmawiałam z nikim na jej temat, więc miałam o niej mniej więcej takie pojęcie jakie szczupak ma o podróżach kosmicznych (czytaj: żadne). I właśnie ten mój brak wiedzy i oczekiwań sprawił, że w zetknięciu z tym dziwnym tworem byłam całkowicie bezbronna, a następnie rozłożona na łopatki i grabki.
Ładne ilustracje są ładne i wtedy nie trzeba nic pisać
link


Ciosy, które zadaje Mechaniczna Pomarańcza nadchodzą z dwóch stron. Lewy sierpowy to warstwa fabularna, a prawy sierpowy to forma narracji. Zacznę więc może od narracji. Cała książka jest lepka od slangu, który jest sztucznym tworem wytworzonym przez autora, ale który jednak, w dużej mierze dzięki wdzięcznemu tłumaczeniu, wydaje się niesamowicie prawdziwy. Zdania są zagęszczone fonetycznie zapisanymi angielskimi zapożyczeniami. Jako osoba, która sama ma tendencję do wtrącania akszyli, bejbe, egzakli to swoich wypowiedzi byłam w stanie czytać tę książkę bez zaglądania do słowniczka umieszczonego z tyłu książki. Jednak nie była to łatwa lektura, byłam zmuszona do czytania jej jakby na głos, ale bez otwierania ust (nie wiem, czy rozumiecie o co mi chodzi...). Gdybym tego nie robiła, nie byłabym w stanie rozpoznać angielskich słów przebranych w polskie litery. Jednak nie samymi zapożyczeniami pomarańcza żyję. Prócz nich powieść zasiedlają słowa typowo slangowe, młodzieżowe, gwarowe i bóg wie jeszcze jakie. Trochę jakby język polski zachorował na raka i powyrastały mu różne dziwne, deformujące guzy. Ja lubię dziwactwa, językowe mutacje są dla mnie równie fascynujące jak dla fanów gabinetów osobliwości kobieta z brodą albo człowiek-słoń, jednak mam wrażenie, że nie każdy wytrzyma kilkugodzinne tête-à-tête z lingwistyczną chimerą.

A dziwne ilustracje są dziwne.
I wtedy też nie trzeba nic pisać.
link
Równie odstręczająca może być też sama fabuła. W tej książce krew się leje jak wódka na domówce. Więc jeśli nie przepadacie za czytaniem o zbiorowych gwałtach na śniadanie, morderstwie na obiad i posuwaniu dziesięciolatek na kolację, to może jednak nie otwierajcie tej książeczki. Bo ona w dużej mierze o tym jest. O przemocy, o zwyrodnieniu, o patologii. Główny bohater, Alex, ma piętnaście lat, a dokonuje takich nadużyć, że aż się ma ochotę spalić książkę i natychmiast podreptać na terapię z PTSD. W dodatku robi to bez mrugnięcia okiem. Opowiada o gwałcie w ten sam sposób w jaki pisze o piciu herbaty. Zadaje ból częściej od pytań, odbiera życie jak wypłatę, a jedyne co go w jakikolwiek sposób porusza to muzyka klasyczna. Nie żartuję, z Alexa jest meloman za dnia, socjopata nocą.
Ale po co komu ilustracje, skoro jest film.
Najwyraźniej stylowy jak cholera.
(nie żebym miała ochotę obejrzeć)
Jednak najgorsze jest to, że czytając tę książkę nie byłam w stanie się oburzyć. Nie wiem, czy to dlatego, że nie należę do specjalnie wrażliwych, czy może jest to wina samego języka, który jest na granicy infantylności, jednak pomimo obrazowości opisów, nie gotowała mi się krew, podczas czytania scen, w których powinna ona tak wrzeć, że aż parować. Ot, Alex kogoś zgwałcił, och tutaj kogoś zabił, och ale jak to zabrała go policja?! Co się z nim teraz stanie?! Ku swojemu totalnemu przerażeniu bardziej zależało mi na jego losie, niż na losie jego, bogu ducha winnych ofiar. I w momencie, gdy resocjalizują go na siłę, zaczęłam mu współczuć. Najwidoczniej mam coś z mózgiem i bardziej cenię sobie prawo do wolności jednostki nad dobrem większości. I szczerze mówiąc, wolałabym tego o sobie nie wiedzieć.

Przemoc jeszcze nigdy nie była tak estetyczna.
link
To właśnie jest mój główny problem z dzisiejszą książką, nie wiem, czy jest to jej zaleta, czy może wada, ale chwyta ona za kark i na siłę konfrontuje nas z wieloma pytaniami, które najchętniej pozostawilibyśmy bez odpowiedzi. Po której stronie stanęlibyśmy w takiej sytuacji? Czy za pomocą leków i warunkowania, przeprogramowalibyśmy człowieka w maszynę, nadal bez sumienia, ale też bez możliwości skorzystania z tego braku? Czy może pozwolilibyśmy takiej jednostce na trwanie w zwyrodnieniu? Dobry Panie, to wszystko jest tak mroczne, że chyba następna książka, po którą sięgnę będzie o kucykach Pony i magii przyjaźni. I będzie miała naklejki.
Jak widać nie tylko ja potrzebowałam Kucyków Pony
po Mechanicznej Pomarańczy.
link

Ja jestem takim typem osoby, który preferuje mieć wysoki poziom irytacji, dyskomfortu, czy smutku niż nudy. Dlatego dużo bardziej wolę narazić się na takie literackie mordobicie niż na tysiąc stron o niczym. Mam jednak świadomość, że nie każdy jest takim masochistą jak ja. Dlatego uczciwie ostrzegam, delikatne kwiatki niech się jednak przeniosą na mniej krwawą rabatkę.
Biedny Ludwik Van, w grobie się przewraca pewnie.
Spoko, Ludo, przewracamy się razem.
link
Spróbuję przemycić jakieś bardziej strawne cytaty:
  • Nad przyczyną dobroci się nie mózgolą, to czemu na odwrót? Jeżeli wpychle są dobre to dlatego, że lubią, a ja wcale bym im tej dobroci nie odbierał i dy sejm na odwrót.
  • Czego chce Bóg? Czy Bóg woli dobro? czy wybór dobroci? A może człowiek wybierający zło, jest w jakiś sposób lepszy od takiego, któremu narzuca się dobro?
  • To komiczne, jak barwy rzeczywistego świata dopiero widzą się prawdziwe, kiedy je zobaczysz na filmie.
  • Przerobili cię na coś innego niż istota ludzka. Odebrali ci możliwość wyboru. Skazany jesteś na postępowanie według stereotypu, jaki akceptuje zbiorowość, jakby taka maszynka zdolna tylko do czynienia dobra.
  • Wyjął z poketu wielki, zaglucony henkczyf i przytkał go sobie zbierając tę spływającą czerwień ołdy tajm estoniszt, jakby mu się widziało, że to krew dla innych felów, a tylko nie dla niego.Całkiem jakby wyśpiewał tę krew, żeby nadrobić swoje wychamienie się, kiedy tamta dziula śpiewała miuzyk. Ale ta fifa chichrała się teraz ha ha ha przy barze ze swoimi friendziami, jej czerwone usta były w ruchu i kafle błyskały, nawet nie zauważyła brudnej wulgarni Jołopa. Tak ryjli to mnie Jołop ubliżył.
Pozdrawiam pomarańczowo,
M.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Kot, studnia, telefony i brak żony, czyli Książka Czterdziesta Czwarta

Autor: Haruki Murakami
Tytuł: Kronika Ptaka Nakręcacza
Rok wydania: 1995
Liczba stron: 621
Lubię okładki jego książek.
Są takie specyficzne....

W miniony czwartek, kiedy stawałam przed dylematem jakie książki zabrać ze sobą do Śląskiego Domu, zdecydowałam się wreszcie powrócić do Murakamiego. Dzisiejszą książkę dnia- "Kronikę Ptaka Nakręcacza" kupiłam jakiś czas temu, jednak zasilała ona jedynie dość przetrzebione szeregi książek, które kiedyś przeczytam. I tym razem, dla odmiany, kiedyś nadeszło dość szybko. Po pierwsze dlatego, że miałam ochotę na coś znajomego. Po drugie dlatego, że jest to dość pokaźne tomiszcze, a nigdzie nie mam tyle czasu na czytanie, co w domu. Po trzecie dlatego, że coś za często ostatnio mi się ta książka obijała o uszy.
Dzisiaj będą ładne ilustracje
nakręcanych ptaków.
link
Z Harukim Murakamim jest tak, że jeśli przeczytało się jedną z jego książek, to przeczytało się je wszystkie. Ktoś nawet stworzył The Haruki Murakami Drinking Game, pod którą jestem gotowa podpisać się obiema rękami i jedną wątrobą. Nie jest więc tajemnicą, że wszystkie książki tego japońskiego autora są do siebie bliźniaczo podobne. Mają podobne motywy, podobne zabiegi stylistyczne, podobnych bohaterów. Po pewnym czasie wszystkie te scenerie, historie, postaci zlewają się w jeden wielki murakamizm, z którego trudno jest wyłowić coś nowego. A jednak mimo wszystko, a może właśnie dzięki temu, Haruki Murakami nieprzerwanie pozostaje jednym z moich ulubionych pisarzy.
Ale też brzydkie ilustracje meduz.
link
Dla mnie czytanie Murakamiego jest jak powrót do domu, jak otwarcie drzwi i zanurzenie się w tej specyficznej woni własnego domu, tej mieszaninie zapachów, która nie powtarza się w mieszkaniu nikogo innego. Czytam pierwsze zdanie jego powieści i już wiem, że jestem u siebie. Być może wiąże się to z faktem, że Murakami towarzyszy mi nieprzerwanie od ponad dekady. "Norwegian Wood", jego moim zdaniem najlepsza książka, sprawiła, że zarwałam kilka nocy w gimnazjum, w liceum przeskakiwałam przez jego powieści jak przez kamienie w rzecze, na japonistyce czytanie Murakamiego było tak powszechne, że aż passe. Innymi słowy bycie fanką Murakamiego tak mocno zszyło się z tym kim jestem, że nawet się nad tym nie zastanawiam. Na pytanie o ulubionego pisarza odpowiadam jego nazwiskiem tak szybko jak na pytanie o własne imię czy też o datę urodzenia.
I dziwne ilustracje przedstawiające głównego bohatera
z kijem baseballowym (ważny motyw oczywiście)
link
Powinnam chyba napisać, o czym jest "Kronika Ptaka Nakręcacza", jednak jeśli kiedyś czytaliście powieści Murakamiego, to wiecie, że są one jak odcinki Doctora Who, każda próba streszczenia fabuły sprawia, że wyglądacie jakbyście postradali zmysły, a znajomi patrzą na was z dogłębnym WTF w oczach. Napiszę więc tylko, że główny bohater Toru Okada zwalnia się z pracy, gubi kota i traci żonę. Jednak wszystko to jest jedynie preludium, a to co później następuje jest prawdziwą uwerturą oniryzmu, absurdu, tajemniczości, zagadek, dziwactw i osobliwości. Nic nie jest takie jak się wydaje, każdą rzecz trzeba kwestionować, a logika i przyczynowo-skutkowość są równie aktualne jak geocentryzm.
Ale głównie będą ładne nakręcane ptaszki
link
Muszę jednak przyznać szczerze, że nie jest to moja ulubiona książka tego autora. Murakami pisze swoje powieści jak kompozytor, każda ma swoją niepowtarzalną linię melodyczną, jednocześnie trzymając się tego specyficznego stylu, który pozwala wyróżnić jego utwory z tysiąca innych. Jednak tym razem w kompozycję wkradło się kilka fałszywych nut. Garść porównań, zdań i epitetów sprawiło, że aż się skrzywiłam i pisałam ołówkiem na marginesie- Haruki dobrze się czujesz? Co więcej, mam wrażenie, że tym razem labirynt historii i opowieści był zbyt rozległy, abym go mogła w pełni docenić. Dziwne osoby pojawiały się i znikały bez wyjaśnienia, przemykały jak cienie nie tłumacząc niczego, jedynie pogłębiając moją konsternację. Nasz bohater miał szesnastoletnią sąsiadkę, która nie chodziła do szkoły tylko liczyła łysych ludzi na ulicach, odwiedzały go siostry Malta i Kreta, które bawiły się w jasnowidzenie i miały obsesję na punkcie wody, później w jego życiu pojawiła się Gałka, która kupowała mu ubrania i leczyła ludzi swoim dotykiem oraz jej niemy syn Cynamon, który też nie był taki znowu zwyczajny. Nie miałam pojęcia skąd się ci ludzie brali i jakie były ich motywy, co ich przyciągało do głównego bohatera. Ogólnie niewiele wiedziałam. Byłam głodna odpowiedzi, a karmiono mnie pytaniami. Chciałam pełne zdania, a dostawałam półsłówka. Potrafię docenić urok niedopowiedzeń, ale chyba tym razem było ich zbyt wiele nawet jak dla mnie.
Ten się nawet rusza.

Nie chcę, aby mnie źle zrozumiano. To była dobra książka. Solidna, gęsta od fabuły, sześciuset stronicowa kobyła. To był typowy Murakami z jego wadami i zaletami. W tej książce nie byłoby nic, co mogłoby mnie rozczarować albo zaskoczyć. Miałam ochotę na sorbet czekoladowy i dostałam sorbet czekoladowy. Nie będę więc płakać, że zabrakło w nim rozmarynu. Czytałam w pociągu, w samochodzie, w środku nocy i w środku dnia. Udawałam, że robię coś arcyważnego, aby móc dalej czytać. Nie odbierałam telefonów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu odkładałam świat na bok dla książki, a nie odwrotnie. I właśnie z tego powodu uważam, że jest to jedna z lepszych książek jakie ostatnio sobie wybrałam. Mogę ją wam polecić z czystym sumieniem (no chyba, że miałby to być wasz pierwszy Murakami, wtedy zacznijcie od czegoś "lżejszego").
A ta ilustracja jest tak dziwna, że nie mogłam
jej nie wrzucić.
link
Dawno nie było cytatów, więc bez zbytniego przedłużania:
  • Gdyby miało się zawsze, zawsze tak po prostu żyć, nikt nie zastanawiałby się poważnie nad życiem. Nie byłoby takiej potrzeby. A nawet gdyby była, można by sobie powiedzieć: „Mam jeszcze mnóstwo czasu. Pomyślę o tym kiedy indziej”. Ale tak nie jest. Musimy myśleć teraz, tutaj, w tej chwili. 
  •  Jak się człowiek przyzwyczai, że nie dostaje tego, czego pragnie, to stopniowo sam nie wie już, czego naprawdę chce. 
  •  Los to coś, co się wspomina, gdy już minie, a nie poznaje się naprzód. 
  •  Ludzie myślą, że wyjęcie z kuchenki gorącej zupy to naturalny rezultat włożenia jej tam i wciśnięcia guzika, ale ja uważam, że to jedynie przypuszczenie. Poczułabym chyba ulgę, gdybym kiedyś po włożeniu do kuchenki zupy i podgrzaniu wyjęła z niej zapiekankę z makaronem. Oczywiście zdziwiłabym się, ale ulgę też bym poczuła. 
  • Na pewno czas nie płynie jak litery w alfabecie A, B, C…, tylko tu sobie popłynie, to tam…

Pozdrawiam,
Nakręcona,
M.