niedziela, 19 kwietnia 2015

Zabawa w Boga, czyli Książka Numer Czterdzieści Sześć

Autor: Mary Shelley
Tytuł: Frankenstein
Rok wydania: 1818
Liczba stron: 225


Chyba moja ulubiona okładka w historii ulubionych okładek.
Kolejny klasyk na liście i jednocześnie kolejna powieść, do której powróciłam po kilku latach przerwy, tym razem sięgając po oryginalną wersję językową. I o dziwo, pomimo upływu czasu, mój odbiór książki zbytnio się nie zmienił. "Frankenstein", bo o nim mowa, nadal zachwyca mnie treścią, jednocześnie nieco drażniąc formą. Ale o tym za chwilę...
Dzisiaj na szczęście w ilustracjach
mogę aż przebierać.
Do wyboru do koloru.
link

Nie ma się co oszukiwać, "Frankenstein" to powieść, którą trzeba znać. Choćby po to, aby nie popełniać tego rażącego błędu, którym jest nazywanie samego potwora Frankensteinem. Ludzie potwór to potwór, nie ma imienia, nazwiska! Jak bardzo chcecie, to możecie mówić na niego Adam (tak nazywała go sama autorka). Natomiast Frankenstein to nazwisko jego TWÓRCY, naukowca, który z tego co wiem skóry miał raczej mało zieloną. Więc mówiąc, że ktoś wygląda jak Frankenstein dajecie do zrozumienia, że jest elegancki, blady z podkrążonymi oczami, a nie że wystają mu śruby z mózgoczaszki.

Ten to nawet wcale brzydki nie jest.
Jednak nie jest to jedyny powód, aby zabrać się za tę lekturę. Najważniejsze jest to, że ta książka jest taką creepy jaskółką zwiastującą wiosnę sci-fi. Wszystkie inne powieści związane z eksperymentami, z tworzeniem sztucznego człowieka, czy też ze wskrzeszaniem są wtórne wobec tej dziewiętnastowiecznej perełki. Perełki, która powstała tak trochę od czapy- Mary Shelley, lat wtedy dziewiętnaście, czilując nad jeziorkiem ze swoim mężem, Lordem Byronem i Polidorim,  uznała, że powieść o nieludzko ludzkim potworze to w sumie całkiem spoko pomysł. Nie mam pojęcia, co oni tam palili, że niewinna dziewczyna nagle zapragnęła napisać tak krwawą powieść, ale chyba na dobre im to wyszło, bo rach ciach, dwa lata później mamy literackie arcydzieło.
A ten to nawet jest tak stylowy, że aż hot
(autor: Gris Grimly)
"Frankenstein" to powieść dość trudna, napisana skostniałym językiem, który dla mnie był momentami nie do przejścia. Przez pierwsze 50 stron, książka nie traktuje praktycznie o niczym. Musiałam zjeść galon lodów, żeby jakoś osłodzić sobie trawienie tych kilku epistolarnych rozdziałów o niczym. Ale w momencie, gdy dochodzimy do opowieści samego Victora Frankensteina, który streszcza jak bardzo źle skończyła się jego zabawa w Boga, powieść wchodzi w nadprzestrzeń i rusza z kopyta.

Ten jest równie straszny co Szczerbatek
z "Jak wytresować smoka"
link
To, co ja osobiście sobie najbardziej cenię, to fakt, że ta książka jest tak bardzo szara. I nie mam na myśli ani barwy okładki, ani tego, że jest nie daj Panie, nudna. Po prostu nie ma w niej czarnego charakteru, nie ma też żadnego o sumieniu bielszym niż śnieg (to znaczy są oczywiście idealne, niewinne kobieto-anioły, ale to raczej bordiura samej powieści, a nie jej środek). Główna para bohaterów- twórca i jego potwór, są tak bardzo wielowarstwowi, że można obierać do woli, a nie dojdzie się do środka. Z jednej strony mamy Victora, którego ciekawość zaprowadziła niemalże dosłownie do piekła. Który stworzył, coś co uznał za diabła wcielonego i który za swój eksperyment zapłacił cenę bardziej słoną niż sól sama. Z drugiej mamy jego bogu ducha winny twór, który jest tak brzydki, że samo to mogłoby tłumaczyć jego niestabilność psychiczną. Ale przecież biedny Adaś (nie mam serca nazywać go w kółko i w kółko potworem) jest nie tylko niespecjalnie urodziwy, ale i w opór samotny. Nie ma dosłownie nikogo. Nie ma ojca, nie ma matki, nie ma przyjaciół, nie ma ukochanej, nie ma nawet wspomnień o żadnym z wyżej wymienionych. Niczym Różewicz w "Ocalałym" szuka mistrza i nauczyciela, który nazwie rzeczy i pojęcia, oddzieli światło od ciemności (albo np. akszyli nauczy go mówić, czytać, rozumieć co się dzieje przed jego oczami). Jednak wszyscy go odrzucają, nie dają mu dojść do słowa, atakują go. Naprawdę nic więc dziwnego, że nieszczęśnikowi wreszcie odbija i zaczyna bawić się w Kubę Rozpruwacza.
Ale ta to akurat miażdży system
(autor: Berni Wrightson)
Nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać jak łatwo przyszło mi przeskakiwanie między sympatią wobec jednego i drugiego bohatera. Myślałam, że wreszcie dorosłam i stałam się w miarę stabilna w uczuciach. Guzik prawda, momentami serce kroiło mi się słuchając o wyobcowaniu potwora, innym razem współczułam Frankensteinowi i rozumiałam jego obrzydzenie. Ale zaraz później jego twór ze łzami w oczach prosił go, o towarzyszkę życia. I znowu chciałam biedną kreaturę przytulić i osłodzić mu życie frazesem, że każda potwora znajdzie swego amatora. Jednakże pięć stron dalej dowiaduję się, że ten nad którego losem łamałam sobie głowę i serduszko, bez mrugnięcia okiem zabił dziecko. I znowu mam ochotę rozłożyć go na części, z których powstał. Ta sinusoida moich przekonań pokazuje, że nic w tej książce nie jest jednoznaczne, a tematy w niej poruszane, są opisywane bardzo delikatnie i z dużym polem do interpretacji. Niby jest to książka grozy, ale jednak chyba najstraszniejsze jest to jak zmusza do myślenia. Przecież Adaś nie był zły "od urodzenia", a więc, czy społeczeństwo go takim zrobiło? Czy może jednak Victor, niczym Mały Książę, powinien być odpowiedzialny za to co oswoił? Czytam tę książkę drugi raz i nadal nie znam odpowiedzi na te pytania.
Nie zmienia to faktu, że większość tych potworów
przeraża mnie w mniejszym stopniu niż
Michał Witkowski.
link

Jak widać książka mi się podobała. Jednak muszę przyznać, że podobałaby mi się jeszcze bardziej, gdyby jej język nie cuchnął takim patosem. Szczególnie wypowiedzi Victora były tak patetyczne i wzniosłe, że aż robiło mi się niedobrze. Miałam ochotę wysłać go na spotkanie z Werterem, tylko po to, aby zobaczył jak to jest (albo żeby obaj doprowadzili się nawzajem do szału). Autentycznie te długie, rozemocjonowane wypowiedzi, przyprawiały mnie, zwolenniczkę soli attyckiej o ból głowy. Ale pewnie są ludzie, którym się to podoba, nie oceniam, po prostu trochę niszczyło mi to przyjemność z lektury tej, moim zdaniem wybitnej powieści.
A tymi okładkami to się jaram tak bardzo, że dałabym się pokroić
(nawet Victorowi)
żeby faktycznie można je było kupić.
link

Jak już wspomniałam na początku wpisu, są książki, których nie wypada nie znać. I jedną z takich książek jest właśnie Frankenstein, także jeśli dotychczas nie mieliście okazji... zmieńcie to. Nie pożałujecie (Chyba).
ok, tu przyznam, że ten JEST creepy.
link

Na koniec jak zawsze cytaty:
  • Bo nic się tak nie przyczynia do uspokojenia umysłu jak zdecydowany cel- najlepszy punkt zaczepienia dla duszy i niczym nie zaślepionego intelektu.
  • I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia mu życie? Gdyby nasze podniety ograniczały się tylko do głodu, pragnienia, pożądania, moglibyśmy być niemal zupełnie wolni.
  • Dla umysłu ludzkiego nie ma nic bardziej bolesnego jak ten stan głuchego zastoju i bezsilnej pewności, który następuje po krytycznym momencie napięcia uczuć spowodowanego przez szereg szybko po sobie następujących wypadków i który odbiera duszy zarówno nadzieję, jak i obawę
Potwornie i strasznie pozdrawia,
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz