sobota, 31 stycznia 2015

Bo troje to już tłok, czyli Książka Trzydziesta Szósta

Autor: Jeffrey Eugenides
Tytuł: Intryga Małżeńska
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 491
Moja znajoma po spojrzeniu na okładkę:
"czy to jest o gejach?"
otóż nie, nie jest.
Czasami zdarza nam się czytać książki, które w pewien sposób rezonują z naszym nastrojem. Takie książki często uważamy wtedy za fantastyczne majstersztyki nawet, kiedy tak naprawdę trudno je włączyć w kanon literatury pięknej. No ale moi drodzy, w końcu piękno leży w oku patrzącego, więc wcale nie będę się źle czuła pisząc, że dzisiejsza książka dnia mi się podobała, chociaż obiektywnie rzecz biorąc podobać mi się nie powinna.
Jak komuś się nie chce czytać wpisu,
to tu jest piękne streszczenie fabuły.
link
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie wiem co ta książka robi na Liście. Okej, jej autor jest dość poważany, pisze ładnie i dumnie, ale żeby aż dwie z jego powieści wsadzić do Biblii? Bez przesadyzmu proszę. Jednak niezbadane są wyroki autorów, więc morda w kubeł. Zresztą, to nie jest tak, że książka, którą będę wam za chwilę zachwalać jest monstrualnym wytworem grafomańskiej obsesji o właściwościach usypiających. Nie jest zbiorem pomyłek, po prostu ma jedną zasadniczą wadę, która może was do niej zrazić- jest niesamowicie pretensjonalna. Pretensjonalna w ten sposób w jaki pretensjonalni są młodzi studenci przesiadujący w BUWie otoczeni murem warownym z grubych woluminów, chroniącym ich zbyt drogie fryzury, telefony i okulary. Innymi słowy- ta książka chce uchodzić za mądrzejszą niż jest. W tym celu zarzuca nas nazwiskami i nazwami superturbo wybitnych ludzi i rzeczy licząc, że ta zasłona dymna sprawi, że nie zauważymy, czym ta książka naprawdę jest. A jest zwykłym czytadłem o trójce w miarę inteligentnych ludzi, którzy nie mają pojęcia, gdzie zmierza ich życie. Więc jeżeli jak ja, jesteście osobą mniej lub bardziej inteligentną, która nie ma pojęcia, gdzie zmierza jej życie, to pewnie wam się ta książka spodoba (jak już wspominałam rezonanse, magnetyczne przyciąganie i te sprawy).
Trójca Święta tej powieści.
link
Główną bohaterką książki jest Madeline, absolwentka studiów w zakresie literatury angielskiej. Fanka Jane Austin i powieści wiktoriańskich. Bohaterka z wszech miar sympatyczna. W Madeline zakochują się dwaj młodzi mężczyźni- Mitchell, student religioznawstwa z burzą loków i twarzą niczym młody Tom Waits oraz Leonard, który niczym prawdziwy piękny umysł studiuje biologię i filozofię. Mitchell pochodzi z normalnej rodziny i świata prócz Madeline nie widzi. Leonard pochodzi z popapranej rodziny i cierpi na zaburzenia dwubiegunowe (uznałam czytanie o jego objawach za wystarczające przygotowywanie się do zbliżającego się egzaminu z psychopatologii). Jak pewnie się domyślacie Madeline nie wybiera wiernego jak pies Mitchella, zamiast tego sadzając go na karną matę friendzone'u. Wbrew samej sobie zakochuje się w buntowniku z wyboru, barczystym Leonardzie o spojrzeniu bardziej podchmurnym niż to, którym obdarzono Wiktora Kruma. Ich miłość jest trudna, pełna wzlotów upadków, rzucania a)siebie siebie nawzajem, b)leków c)słów na wiatr. Ciśnięty w kąt Mitchell wyjeżdża w Indoeuropejską podróż ciągle jednak czekając, aż nadejdzie jego moment- ten w którym zmiecie Madeline z ziemi, a samym swoim uśmiechem doprowadzając ją do stanu istnej ekstazy, uwielbienia i wyznań miłosnych przy akompaniamencie melodii Alana Menkena.
Jak widać trójkąt wzajemnych relacji nie uszedł uwadze
czujnych ilustratorów
link
I w sumie o tym właśnie jest ta książka. Możecie w spokoju siedzieć pod kocem z kubełkiem lodów i wałkami na włosach, nie czując się przygnieceni WAGĄ powieści. Możecie być Team Mitchell albo Team Leonard Możecie być Team Leochell hasztagując, shipując i rysując fanarty. A prócz tego chyba nie macie zbytniego pola do popisu. W tej książce wszystko się kręci wokół tych lekko niezdrowych relacji jakie nawiązały się między głównymi bohaterami, więc jeżeli nie bawi was kto z kim i dlaczego to chyba nie będziecie tak zachwyceni jak byłam ja.
Tutaj to oni wyglądają jak ze "Zmierzchu" na serio.
Ilustracja: Isabel Korman
Chociaż nie, to nie jest prawda, pisząc takie słowa krzywdzę tę książkę. Bo tak naprawdę ta powieść traktuje również, o tym jak trudno jest znaleźć swoje miejsce w życiu. Bohaterowie są niemalże moimi rówieśnikami mają 22-23 lata, napisali licencjaty i zostają wypuszczeni w szeroki świat, z którym sobie totalnie nie radzą. I chyba właśnie dlatego ta książka mi się podobała, bo jestem w tym momencie mojego życia, w którym dość sztampowa postać Madeline, dziewczyny zakochanej w książkach i niewłaściwym facecie jest mi bliska. Jej problemy są moimi problemami. Jej rozterki moimi rozterkami. To emocjonalne przywiązanie do postaci przysłoniło mi większość braków tej książki pozwalając się cieszyć z tej rzadkiej okazji, kiedy nie miałam poczucia, że kompletnie nie rozumiem głównych bohaterów. Wizja bezrobocia, poczucie, że marnuje się swoje i tak niespecjalnie wybitne zdolności, strach przed wielkim światem odpowiedzialnych dorosłych odbijają się czkawką nie tylko mi, ale i bohaterom jej powieści. Jesteśmy na tym samym wózku, który jak wagonik w banku czarodziejów jedzie za szybko, nie zwalniana zakrętach i przyprawia nas o mdłości.



Jak już pewnie zauważyliście trzy jest tu liczbą kluczową.
Obiecałam sobie jednak, że nie będę nigdy nikogo tu oszukiwać. Z tego właśnie powodu nie mogę polecić tej książki z czystym (mniej lub bardziej) sumieniem. Gdyby ta książka była tylko i wyłącznie o tej trójce nieudaczników spoko, polecam, bawcie się dobrze. Jednak ta książka kłamie. Udaje coś czym nie jest. Między wyznania miłosne wciska pseudotraktaty o semiotyce, religii, semiotyce religii i religii semiotyki. I chociaż czasami dobrze mi się czytało grube akapity na temat Derridy, tudzież Matki Teresy, to jednak miałam bolesną świadomość, że te fragmenty są wpisane w historię tylko po to, żeby podnieść jej intelektualną wartość. Oczywiście osiągnęło to podobny efekt jak zakładanie zerówek i sweterka w romby, zamiast wyglądać mądrze wyglądamy sztucznie. Nie będę owijać w jedwab i bawełnę- ta książka trąci fałszem.
Seth Cohen o trójkątach miłosnych.
(Wybaczcie, musiałam)
Jak widać moja opinia na temat tej powieści jest dość nierówna- z jednej strony mi się podoba, ma klasę i wdzięk, z drugiej strony jest jednak pozbawiona głębszego przekazu, jest pusta w środku. Taka z niej malowana wydmuszka. Ja jako osoba płytka estetka, lubię ładne rzeczy. Jednak przypuszczam, że wy od książek oczekujecie czegoś więcej. Mam nadzieję, że kolejna książka z Listy autorstwa Eugenidesa (książka na podstawie, której powstał jeden z moich ulubionych filmów) będzie równie ładna, ale nieco... pełniejsza.
Chyba najsłodsza okładka tej książki z jaką
się spotkałam.
link

Kończę ładnymi dla oka cytatami:
  • Mogłaby zostać starą panną, jak Emili Dickinson i pisać wiersze pełne myślników i błyskotliwości nigdy nie przybierając na wadze.
  • Chcieli żeby książka, ta z trudem wywalczona transcendentna rzecz, była tekstem przypadkowym, nieokreślonym i otwartym na sugestie. Chcieli by główną rolę odgrywał czytelnik. Bo sami byli czytelnikami.
  • I wzniósł się brontozaurowo do swego miejsca między czubkami drzew.
  • Są książki, które przebijają się przez zgiełk świata, chwytają cię za kołnierz i opowiadają tylko o rzeczach najprawdziwszych.

Pozdrawiam,
Małżeńsko zaintrygowana,
M.

sobota, 24 stycznia 2015

Bo z miłością jak z ogniem, czyli Książka Trzydziesta Piąta

Autor: Laura Esquivel
Tytuł: Przepiórki w płatkach róży
Rok wydania: 1992
Liczba stron: 236
"Klub książki Doroty Wellman" powinien być
wystarczającym ostrzeżeniem.
Nie był.
Ja i literatura latynoamerykańska chyba nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. I to nie z braku dobrej woli, przynajmniej z mojej strony, gdyż Bóg mi świadkiem, że naprawdę dokładam starań, aby nasze relacje oparte były na wzajemnym szacunku. Niestety za każdym razem spotykam się z rozczarowaniem. Tym razem jego źródłem była powieść pod wdzięcznym tytułem "Przepiórki w płatkach róży".
Nie mam pojęcia jak książka o jedzeniu
może być tak bardzo
niestrawna.
link
Opis książki jak zwykle mnie oszukał. Głosił bowiem, że powieść łączy w sobie miłość romantyczną oraz miłość do jedzenia. Wiedziałam, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe- książka łącząca w sobie masę żarcia i gorące sceny miłosne, to wręcz porno dla umysłu, a wszyscy wiemy, że w Biblii pornosów nie znajdziemy. Jednak z jakiegoś powodu nadal miałam nadzieję, że zakończę przygodę z tą powieścią głodna, ale ukontentowana. Niestety tylko pierwsza część się sprawdziła.
W tej powieści bohaterka robi trzy rzeczy:
1)gotuje
2)myśli o seksie
3)płacze
Powieść zaczęła się dobrze- mamy główną bohaterkę- Titę, której główną pasją w życiu jest gotowanie. Tita ma dwie starsze siostry- Rosaurę i Getrudis. Ma też matkę "Mamę Elenę", pomiot szatana. Jako najmłodsza z córek Tita nie ma prawa wziąć ślubu, gdyż ma dostąpić zaszczytu zajmowania się matką, aż do jej śmierci. Tak właśnie tak, od urodzenia biedna dziewczyna jest skazana na staropanieństwo i usługiwanie cierpkiej jak cytryna, gorzkiej jak żale i toksycznej jak facet z piosenki Britney Spears matce. Ogólnie biedna Tita traktowana jest jak Kopciuszek i niestety żadna dobra wróżka nie wkracza w jej życie z Bibbidi Bobbidi Boo na ustach i dyniową karocą za pazuchą. Zamiast tego w życiu naszej protagonistki pojawia się... (uwaga!) MĘŻCZYZNA! Tak właśnie, szesnastoletnia Tita poznaje i zakochuje się od pierwszego wejrzenia w niejakim Pedrze. I przez od pierwszego wejrzenia mam na myśli od PIERWSZEGO wejrzenia. Tita przyłapuje naszego dżolero jak ją obczaja i nagle poczuła i to jest autentyczny cytat z powieści: "co musi czuć ciasto na pączki, kiedy wrzuca się je do rozgrzanego tłuszczu". Cudowna metafora prawda? Jak to dobrze wiedzieć, że jak człowiek się zakochuje to robi mu się gorąco do tego stopnia, że sprawdza, czy przypadkiem nie wyskoczyły mu pęcherze na ciele (tak przynajmniej zachowywała się Tita). Co więcej, nasz amant Pedro z marszu wyznaje jej miłość, liczy na rewanż, a gdy Tita (której mózg jeszcze pracował, choć wstrząsały już nim przedśmiertne konwulsje) poprosiła o chwilę czasu, usłyszała, że "Nad miłością nie należy się namyślać albo jest albo jej nie ma". Czyli jak widać mamy tu mój ulubiony schemat literacki miłości GŁUPIEJ i NATYCHMIASTOWEJ (o której już pisałam przy: "Miłości w czasach zarazy"- książce numer osiem, "Zapachu cedru"- Książce numer szesnaście i "Cierpieniach Młodego Wertera"- Książce numer piętnaście).
Mniej więcej tyle energii i entuzjazmu
ma w sobie główna bohaterka przez
90% czasu.
link
Oczywiście Pedro szybko oświadcza się swojej wybrance, ale jej matka mówi ostro "liberum veto" i opycha chłoptasiowi swoją najstarszą córkę. Nasz romantyczny geniusz zgadza się, gdyż lepszy rydz niż nic i w tym momencie wszystko, jak możemy się domyślać, idzie w łeb na tysiąc różnych sposobów.
Szczerze mówiąc, żaden z przepisów
nie zagnał mnie do kuchni.
Szczególnie ten na zapałki.
Takie z fosforem.
link
To było wprowadzenie do miłosnej części książki, czas na żarcie. Każdy rozdział poprzedza lista składników, potrzebnych do przygotowania dania, które zostaje wplecione w fabułę tego właśnie rozdziału. Tutaj jednak wkrada nam się ten słynny realizm magiczny. Okazuje się bowiem, że potrawy naszej bohaterki mają magiczne właściwości. Przykład numer jeden: Piekąc tort weselny dla swojej siostry Tita była bardzo smutna. Efekt: wszyscy goście weselni, a również Panna Młoda dostali w efekcie chlustających wymiotów jak te z filmu "Druhny". Przykład numer dwa: Przygotowując tytułowe przepiórki w płatkach róży Tita miała straszną chcicę na swojego lubego. Efekt: Siostra Gertudris zalewa ogień pożądania, który usiłuje ugasić za pomocą prysznica, do którego udaje się nago (prysznic znajduje się na zewnątrz). Jej zapach kobiety opętanej żarem pożądania przebywa kilka kilometrów, dochodzi do jednego z żołnierzy stacjonujących obok, który w środku bitwy zawraca konia, pędzi w jej stronę, porywa ją i ochoczo rozdziewicza.
Zapomniałam dodać, że jak ktoś w tej powieści
płacze, to łzy leją się strumieniami
spływają po schodach i zalewają łazienki.
true story.
link
Nie, nie żartuję, to autentycznie są jedne z wydarzeń tej powieści. Swoją drogą żałuję, że to nie Gertrudis jest główną bohaterką przeklętych "Przepiórek". Jest bowiem jedyną postacią, której nie chciałam urwać głowy. I jedyną, która ma jakieś ciekawe przygody- na przykład trawiona gorączką seksualną zatrudnia się w burdelu, a potem, gdy jej się nudzi wstępuje do wojska, gdzie dostaje nawet tytuł generała, schodzi się ze swoim Pierwszym i ogólnie chyba żyje długo i szczęśliwie. Nie to co nasza Tita, nasza Tita musi cierpieć. Pociechę znajduje w gotowaniu i dzierganiu turbo kołdry małżeńskiej (kołdry, która pod koniec powieści przyjmuje powierzchnię 3 hektarów. Nie, nie żartuję). W pewnym momencie jej życie jest tak smutne, że prawie traci zmysły. Ratuje ją spoko doktorek, osoba rozsądna, dobra, inteligentna i oczywiście bardzo w niej zakochana. Doktorek (mający na imię John) wyrywa ją z objęć toksycznej matki, leczy ją z depresji i katatonii i ogólnie traktuje ją dobrze i z miłością. (To był ten moment powieści, kiedy nabrałam nadziei, że wszystko dobrze się skończy), nagle jednak umiera nawet ta stara pudernica Mama Elena i na scenie pojawia się znowu Pedro, który nie jest specjalnie zadowolony, że Tita nie spędza całego swojego życia na wzdychaniu do niego. I postanawia zmienić bieg wydarzeń rzucając się na główną bohaterkę w małym zamkniętym (przez niego) pomieszczeniu oczywiście pozbawiając ją przy tym dziewictwa. Idealna historia miłosna prawda? W dodatku, gdy nasza protagonistka próbuje z nim później porozmawiać zwraca się do niej z tymi słowami: "dlaczego nie przyjdzie pani do ciemnego pokoju? Tam możemy porozmawiać bez przeszkód. Już od dawna czekam na tę wizytę". Autentycznie, ten egoistyczny, zapatrzony w siebie ćwierćinteligent tak właśnie do niej powiedział. A ona z jakiegoś powodu nie wykastrowała go wtedy łyżką do sałaty (ja bym wykastrowała).
Uhm... bez komentarza.
link
Nie, jeszcze nie skończyłam narzekać. To nie jest bowiem koniec absurdów tej powieści. Kolejny? Z Rosaury, biednej żony Pedra zrobiono jakąś chorą karykaturę. Nagle biedaczka robi się wielka jak beczka, ma nieświeży oddech i permanentne gazy. W pewnym momencie w książce jest nawet napisane, że uwaga, "jest gruba i śmierdzi". A potem było jeszcze, jedynie gorzej, otóż (uwaga spoiler) Rosaura w końcu umiera na niedrożność jelit lub też jak to było opisane zapierdziała się na śmierć. Nie, nie jest to scena ze "Strasznego filmu" tylko z jednej z 1001. najlepszych książek. Błagam wytłumaczcie mi DLACZEGO. DLACZEGO ktoś uznał, że ta książka jest DOBRA?
Ilustracje coraz lepsze!
I nie to jeszcze nie wszystko. Pewnie nie powinnam wam tego pisać, ale kij tam, może dzięki temu NIE przeczytacie tej powieści. Na samym końcu tego literackiego arcydzieła, gdy po 22 latach od swojego pierwszego spotkania Tita i Pedro wreszcie mogą być ze sobą, dochodzi do tragedii. Otóż (spoiler, spoiler!) Pedro umiera podczas stosunku, a Tita nie mogąc znieść rozłąki także popełnia samobójstwo połykając kilkanaście zapałek, od których zapala nie tylko ona, ale i całe jej domostwo. Realizm magiczny? Raczej idiotyzm magiczny. A nawet to określenie jest obrazą dla słowa "magiczny". Słowo "magiczny" powinno pozwać autorkę tej powieści do sądu za zniesławienie.
Autentycznie coraz lepsze!
link
Myślę, że nie potrzebujcie podsumowania, żeby wywnioskować, że ta książka mi się nie za bardzo podobała. Nie pomógł też fakt, że styl pisania autorki jest prosty. I to nie prosty w stylu małej czarnej bardziej prosty w stylu "sukienka z prześcieradła". Naprawdę ciężko mi pisać tak negatywnie o książce, w której pokładałam wielkie nadzieję, ale co wam będę słodzić. Nie od tego jestem. Jednak pamiętajcie, że to tylko moja, subiektywna ocena dziewczyny, która się nie zna na niczym. 
Jest też film, ale jak zwykle
nie widziałam.

Na zakończenie kilka cudownie pretensjonalnych cytatów:
  • Ona wiedziała, poznała to na własnej skórze, jaką siłę może mieć płomień spojrzenia.
    Zdolny jest rozpalić nawet słońce. A więc, co by się stało, gdyby Gertrudis spojrzała na jakąś gwiazdę? Z pewnością energia wytworzona poprzez nie kończącą się przestrzeń i dosięgłaby swej wybranej gwiazdy. Te wielkie ciała astralne przetrwały miliony lat tylko dzięki temu, że bardzo uważają, by nie wchłonąć palących promieni, które kochankowie z całego świata wysyłają do nich każdej nocy. Inaczej ich wewnętrzna ciepłota rosłaby w takim tempie, że wybuch rozerwałby je na miliardy części. Dlatego gwiazdy każde to spojrzenie natychmiast odbijają na ziemię, jak w zabawie z lusterkiem. Z tego powodu tak bardzo lśnią w nocy. I stąd właśnie wzięła się nadzieja Tity, że jeśli potrafi odkryć wśród gwiazd na firmamencie tę jedną, na którą w tej chwili spogląda jej siostra, otrzyma choć trochę odbitego ciepła, którego tamta ma w nadmiarze.
  •  Znała powiedzenie "cierpka jak cytryna", właśnie tak cierpko i obco musiała czuc się cytryna, gdy ją nagle oderwano od drugiej, obok której tak długo rosła. Trudno było oczekiwac od niej bólu rozstania, jeśli nigdy z tą drugą nie mogła rozmawiac ani nawiązac żadnego kontaktu, i znała tylko jej zewnętrzną skórkę, nawet nie podejrzewając, że coś kryje się w środku.
  •  Każdy człowiek, żeby żyć, musi odkryć własne detonatory, gdyż proces spalania, który zachodzi w momencie zapalenia zapałki jest czynnikiem, który zasila energią naszą duszę. Innymi słowy, ten proces jest pokarmem duszy. Jeśli ktoś nie odkryje na czas własnych detonatorów, pudełko z zapałkami zamoknie i już nigdy żadnej nie będzie można zapalić. Wówczas dusza ucieka z naszego ciała, błądzi wśród nieprzeniknionych mgieł i sama na próżno szuka swego pokarmu nie wiedząc, że tylko to ciało, które porzuciła, bezbronne i wyziębione, może go jej dostarczyć.
Pozdrawiam,
trawiona głodem dobrej książki,
M.
p.s. tytuł wpisu inspirowany Edytą Bartosiewicz

poniedziałek, 19 stycznia 2015

The Office po japońsku, czyli Książka Numer Trzydzieści Cztery

Autor: Amélie Nothomb
Tytuł: Z pokorą i uniżeniem
Rok wydania: 1999
Liczba stron: 111
Okładka chyba musi dotyczyć "oraz innych powieści",
bo z powieścią tytułową ma wspólnego tyle co ja
i Johnny Knoxville (czyli niewiele)
Dzisiaj znowu będzie nieco osobiście. I to aż na dwóch frontach. A to za sprawą belgijskiej pisarki Amelie Nothomb. Przypuszczam, że większość z was nie wie kim jest ta pisarka. Ja też nie wiedziałam, a raczej nie wiedziałam, że wiedziałam dopóki nie przejrzałam listy wszystkich książek jakie napisała. I wtedy okazało się, że bardzo dobrze wiem kim jest. Jest autorką jednej z moich ukochanych książek. Książka nosi tytuł "Słownik imion własnych" i przeczytałam ją tak dawno temu, że zapomniałam, kto ją napisał. Zapomniałam nawet, o czym tak dokładnie była. Fakty przemijają, wrażenia pozostają. Pamiętam doskonale, że "Słownik imion własnych" był moją ulubioną książką przez jakiś rok może dłużej. Kiedy ktoś mnie pytał o ulubioną książkę odpowiadałam bez zająknięcia słownikimionwłasnych. Jednak szybko się z tego wycofałam, okazało się bowiem, że nikt inny tej książki nie przeczytał. Nie ma własnej wikipedii, nie jest lekturą szkolną, a autorka nie zginęła w tragicznych okolicznościach. A że co z oczu to z serca, to szybko o niej zapomniałam.
Jak widać na załączonym obrazku
autorka książki jest super,
kapelusz ukradła Szalonemu Kapelusznikowi
i w dodatku nie udaje, że nie jada.
Jak dorosnę chcę być jak ona.
Skoro jednak nie wiedziałam kim jest autorka Dzisiejszej Książki Dnia, to dlaczego wybrałam właśnie, a nie jedną z 900. innych pozycji? Krótka piłka- zainteresował mnie temat. Otóż książka jest zapisem przeżyć belgijskiej dziewczyny wkraczającej z własnej woli w szeregi japońskich korpo-szczurów. Misja samobójcza, prawda? Ja jednak czytając ten opis poczułam delikatne uczucie zazdrości- swego czasu sama byłam szczerze zakochana w kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni, przeżyłam nawet krótki romans z japonistyką, który skończył się złamanym sercem. I chociaż jak już wspomniałam uczucie się wypaliło, to sentyment pozostał. Z tego właśnie powodu położyłam łapę na tej powieści podczas dzisiejszej wizyty w księgarni.
Jest też oczywiście ekranizacja.
O BOŻE WŁAŚNIE ZDAŁAM SOBIE SPRAWĘ,
ŻE JĄ WIDZIAŁAM!
Lekko się jednak rozczarowałam. Z opisu w Biblii wywnioskowałam, że będzie to komedia, zabawne zderzenie dwóch kultur (hahaha jestem taka europejska, wy tacy japońscy hahaha chodźmy na karaoke). Nic z tego, ta książka jest raczej przygnębiająca. Główna bohaterka (którą chyba można utożsamiać z autorką) zostaje przyjęta jako tłumacz, jednak oczywiście nikt jej nie docenia, dostaje zlecenia w stylu: skseruj tę 1000 stron ręcznie, bez użycia podajnika papieru. Och, popatrz jest krzywo, skseruj jeszcze raz. Dalej o milimetr za bardzo w lewo, spróbuj jeszcze raz i jeszcze raz ad mortem defecatam. Później musi się też bawić w księgową, a gdy to też jej nie wychodzi (trudno, żeby wychodziło skoro jest TŁUMACZEM nie FINANSISTKĄ) co kończy się tragicznie, gdyż biedaczka nie jest w stanie poprawnie przeprowadzić chociaż jednego obliczenia (tak bardzo cię rozumiem siostro). Zabawa w księgowość kończy się brakiem snu przez ponad 72 godziny, zaśnięciem pod grubą warstwą odpadków i otrzymaniem łatki osoby opóźnionej intelektualnie. Jakby tego było mało, biedną Amelkę degradują ją do pozycji tak zwanej babci klozetowej. Każdy marzy o takim happy endzie, prawa? Jak więc widać nie jest to historia od pucybuta do milionera, nie ma żadnego księcia na białym koniu, żadnych postaci z różowymi włosami, walk na miecze, jednorożców. Nie ma nawet kotów, niczego co mogłoby mnie wprowadzić w dobry nastrój. Jedynym plusem tej książki jest to, że jest krótka.
Jako, że nie ma żadnych ilustracji do książki powklejam trochę gifów
z bardziej optymistycznej wersji korpoegzystencji.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła powieść. To po prostu jest coś, przynajmniej dla mnie wyjątkowo nieprzyjemnego. Liczyłam na landrynkę, a dostałam miętówkę. Wszystko jest opisane z dystansem, racjonalnie, bez emocji. Główna bohaterka znosi upokorzenia z ogromną godnością (nie dała nikomu po ryju, ja na jej miejscu zdzieliłabym każdego, niektórych nawet dwa razy). Nie składa także wymówienia, tylko siedzi i szoruje te kible tłumiąc moim zdaniem niewytłumaczalne ataki wesołości. Co więcej, swoją główną prześladowczynię darzy ciepłymi uczuciami. Na tyle ciepłymi, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z jakimś pokręconą gałęzią syndromu sztokholmskiego. Praktycznie za każdym razem, gdy pada nazwisko jej przełożonej towarzyszy mu akapit dotyczący tego jak piękna i elegancka jest owa japońska nimfa biurowa. Aż miałam ochotę zacząć się uczyć do sesji, byleby tego dłużej nie czytać.
Ja. Za każdym razem jak otwieram usta.
Albo jak stukam w klawiaturę.
Po prostu ja zawsze.
Jako była studentka japonistyki, wiem doskonale o co chodziło pisarce, wiem, że chciała pokazać, że Japonia to nie tylko kraj ninja, anime i głupich teleturniejów. Że różnice kulturowe nie upraszczają się do "ja do ryby zjem ziemniaki, ty ryż, a on maniok". Serio, załapałam, dość jasno to przedstawiłaś, wiadomość doszła. Mimo wszystko jednak nie podobał mi się sposób w jaki zostało to opisane. W powieści jest na przykład ustęp na cztery strony traktujący o tym, że niesamowite jest to, że japońskie kobiety nie popełniają masowo samobójstw. Nie wiem jak wy, ale ja na miejscu Japonek poczułabym się nieco obrażona. Nothomb pisze tak jakby znała kulturę i Japończyków od podszewki, a jednak wszyscy w jej powieści są stereotypowi, jednowymiarowi, pozbawieni jakichkolwiek cech prócz pracoholizmu. Jak na kogoś, kto ma się za wielbiciela kultury wschodu autorka nieźle zmasakrowała obiekt swoich uczuć. Moim zdaniem postąpiła niesprawiedliwie i krzywdząco, kładąc tylko jedną warstwę na obrazie tak skomplikowanego, złożonego pełnego sprzeczności kraju jakim jest Japonia. Zrobiła też coś, czego osobiście NIENAWIDZĘ- wybieliła swoją bohaterkę do granic możliwości, wyprała ją z wszelkich wad, nałożyła maskę niewiniątka i ofiary. Pamiętając o tym, że w przypadku tej powieści główna bohaterka=autorka jest to zabieg świadczący o skrajnym narcyzmie, którzy przyprawia mnie o mdłości.
To też ja. Zawsze. Na przykład kiedy zastanawiam się co ta książka robi na Liście.
Ale też kiedy zastanawiam się nad wzorami statystycznymi.
Albo na tym jak działa odkurzacz. Albo samolot. Albo mózg Miley Cyrus.
Podsumowując, nie wiem co myśleć o tej książce. Nothomb umie pisać (serio polecam Słownik imion własnych, polecam!). Czyta się miło i przyjemnie. A jednak czuję się skrzywdzona. Autorka ograniczyła się do opisania tylko jednej strony życia w Japonii, skoncentrowała się tylko na korpokarierze, ignorując wszystko co w Tokio jest piękne. Miała okazję stworzyć kolorową baśń, a stworzyła szary reportaż. I chociaż japońskie podejście do pracy i obowiązku przedstawiła co do joty, to jednak bądźmy szczerzy, gdyby któreś z was pracujących w Mordorze jednego z warszawskich odpowiedników takiego miejsca napisało powieść, to wcale nie wyglądałoby to lepiej. Bo jak to wszyscy wiemy All work and no play makes Jack a dull boy.
Och Michael... Michael...

I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszą wypowiedź. Nie będzie cytatów, bo jest późno, a powieki płaczą, że dawno nie oglądałam ich spodu.

じゃあね,
M.


niedziela, 18 stycznia 2015

3,141592 czyli Książka Trzydziesta Trzecia

Autor: Yann Martel
Tytuł: Życie Pi
Rok wydania: 2001
Liczba stron: 399
Ta okładka będzie mnie nawiedzać w koszmarach
do końca życia.

Nie lubię książek o rozbitkach, bezludnych wyspach i dryfowaniu po oceanie. Jeżeli nie nazywasz się Tom Hanks i nie przedzierasz się przez błękitną toń z piłką do siatkówki o imieniu Wilson to nie jestem zainteresowana twoją historią. Dlatego dzisiejszą Książkę Dnia omijałam szerokim łukiem. Za każdym razem, gdy zabierałam moją współlokatorkę P. na buszowanie po księgarniach, "Życie Pi" prześladowało mnie swoją tygrysią okładką. Za każdym jednak razem oświadczałam, że prędzej kupię biografię Kim Kardashian niż tę powieść. Skończyło się na tym, że P. nie wytrzymała psychicznie i podarowała mi ją jako podarunek z okazji "Zamknij się i zacznij czytać". No więc zaczęłam.
W ilustracjach nie będzie wielkiej różnorodności tematycznej.
Większość będzie przedstawiała tygrysa, chłopca i łódkę.
W tej kolejności.
Link
Muszę przyznać, że początek czyta się zgrabnie. Przez początek mam na myśli te rozdziały, które nie dotyczą Bycia Rozbitkiem. Okej, łówny bohater gada dużo o wszystkich religiach jakie wyznaje (hinduizm, islam i chrześcijaństwo JEDNOCZEŚNIE! w końcu posiadanie jednej religii jest dla frajerów, prawda?), ale mówi też dość dużo o zwierzętach. A to dlatego, że jego rodzice posiadają ZOO. Właśnie te fragmenty dotyczące dobrodziejstwa inwentarzu podobały mi się najbardziej.  Lubię zwierzęta, mam nawet darmową przepustkę do naszego lokalnego zoo, gdzie od czasu do czasu badam kapucynki, koczkodany i szympansy. Z tego powodu rozdzialiki opowiadające o nosorożcach, kozach i słoniach rozbudziły moje nadzieje. Może ta książka wcale nie będzie taka zła, myślałam, zacierając ręce. Potem jednak nastąpiła KATASTROFA (dosłownie i w przenośni). Jak pewnie wiecie rodzice głównego bohatera postanawiają przeprowadzić się do Kanady, zwierzęta sprzedają do USA i jak NeoNoe zabierają to wszystko na statek. Statek, który niestety nie jest niezatapialną arką, a reinkarnacją Titanica. Innymi słowy wszystko i wszyscy idą na dno szybciej niż kariera Lady Gagi. Katastrofy cudem unika Pi oraz jego nowa wesoła kompania przypominająca połączenie bohaterów "Króla Lwa" i "Księgi Dżungli". Mamy więc orangutana, zebrę, tygrysa i hienę. A za kilka stron orangutana, tygrysa i hienę. W następnym rozdziale jedynie tygrysa i hienę. W połowie książki zostaje już tylko sam tygrys o wdzięcznym imieniu Richard Parker.
W wieku trzynastu lat moim największym
marzeniem było posiadanie tygrysa albinosa.
Teraz wystarczy mi pies.
(z wiekiem zmniejszają się oczekiwania)
link
W tym właśnie momencie książka staję się, przynajmniej dla mnie, śmiertelnie nudna. Bądźmy szczerzy ileż można czytać, o tym że ktoś jest głodny (ja to na przykład jestem zawsze). Albo, że dopada go choroba morska? Albo, że brakuje mu wody. Przysięgam, że gdyby wyciąć z tej powieści wszystkie zdania ze słowem woda, to ze stu rozdziałów zostałyby ze cztery. Może pięć. Więc jeśli będziecie czytać tę książkę przygotujcie się na powtarzane do znudzenia opisy pałaszowania ryb i żółwi. Picia deszczówki. Unikania tygrysa. Krótko mówiąc ziew, ziew, ziew i nuda. Przydałaby się jakaś katastrofa, aby ożywić tę fabułę. Ach nie, zapomniałam, ta już miała miejsce.
Jakoś nikomu nie przyszło do głowy
zilustrowanie wymiotów, o których czytałam
w co drugim rozdziale.
Ciekawe dlaczego.
ilustracja Polki
Wiem, jestem rudą marudą, jak zwykle zresztą, ale naprawdę tego dryfowania po wodzie jest o sto stron za dużo. W czytaniu nie pomaga też fakt, że w książce nie ma zbytnio dialogów. Ja wiem, biedaczysko Pi nie ma zbytnio z kim gadać, w końcu wszyscy inni pasażerowie statku śpią już z rybkami, ale przecież jest majestatyczny tygrys! Tom Hanks gadał z piłką, wydaje mi się, że tygrys jest równie sprawny w uskutecznianiu konwersacji co gumowy balon powleczony skórą. Krzyś z Kubusia Puchatka przecież nie miał oporów gadać do pasiastego kocura. Dżasmina z Aladyna też nie. Ale gdzie tam, nasz dzielny rozbitek jest ponad to. W dodatku pod koniec tej swojej iście Odysejskiej tułaczki doświadcza on tak zupełnie odrealnionych historii, że aż zasłaniałam oczy dłonią w geście zażenowania, jednocześnie czując chorą satysfakcję, że wreszcie zaczął bredzić!
A tu ktoś nie doczytał i myślał, że
ziomeczek płynął przez Morze Czerwone
link
Co do strony formalnej to niespecjalnie jest o czym pisać. Poprawna narracja, zgrabne zdania, ale nic co by wprawiło nas w ekstazę świętej Teresy. Da się czytać. Chociaż mi osobiście brakowało chociaż niewielkich fragmentów poczucia humoru. To chyba mój największy problem dotyczący tej powieści. Ona jest jak Kokoum- taka poważna! Mówi o wzniosłych rzeczach, o Bogu, o przetrwaniu, o prawdzie. Żadnych śmichów chichów, żarcików przy koszu, nic. Bardzo widać, że pan Autor chce nauczać, jednak chyba nikt mu nie powiedział, że najlepiej naucza się przez zabawę.
Nie dajcie się oszukać ilustracjom
To NAPRAWDĘ nie jest książka dla dzieci.
link
Na koniec jednak muszę chyba powiedzieć coś dość ważnego i nie wiem jak to zrobić... Nie chcę wam spoilerować, naprawdę nie chcę, a jednocześnie uważam, że powinnam. Bo "Życie Pi" jest przykładem takiej powieści, która przez 98 rozdziałów opowiada jedną historię, tylko po to, żeby zupełnie ją zniszczyć/zmienić/przekręcić w ostatnich dwóch rozdziałach. Tak, tuż przed zakończeniem mamy plot twist tysiąclecia. Nie powiem wam jaki, wiem, że to byłoby podłe z mojej strony. Jednak przygotujcie się. Każda opowieść ma dwie wersję. I zazwyczaj podoba nam się ta pierwsza. Choćby dlatego, że ma w sobie tygrysa.
Nie jest to też niestety powieść o romansie człowiek-tygrys

Czas na dość pretensjonalne cytaty:
  • My, ludzie pracujący w tym fachu, mawiamy, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem w zoo jest człowiek
  •  Powodem, dla którego śmierć tak mocno trzyma się życia, nie jest biologiczna konieczność, lecz zawiść. Życie jest tak piękne, że śmierć się w nim zakochała zazdrosną, zaborczą miłością, która zagarnia wszystko, co się da. 
  •  Wybierać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jak wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni. 
  •  Im niżej upadniesz, tym wyżej pragnie się wzbić twoja świadomość. 
Pozdrawiam,
M. (μ)

środa, 14 stycznia 2015

Genesis Inaczej, czyli Książka Numer Trzydzieści Dwa

Autor: José Saramago
Tytuł: Kain
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 168

Nie podoba mi się ta okładka.
Dzisiaj będą herezje. Mocne herezje. A to za sprawą książki pod tytułem Kain, której autorem jest portugalski noblista o wdzięcznym nazwisku Saramago. Nie jest to jego najbardziej znana książka. Nie jest to jego najstarsza książka. Jest to jego ostatnia książka. Oczywiście kupując ją nie miałam o tym pojęcia. Na Liście są cztery pozycje, kupiłam pierwszą z brzegu. Okazało się, że mam do czynienia z czymś co chyba mogę nazwać fanficiem. Albo nawet antyfanficiem, bo z tonu książki wnioskuję, że Saramago wielkim fanem Biblii nie jest.
Od razu mówię, że dzisiaj cierpiałam
na niedobór ilustracji, więc...
sami zobaczycie.

Jak się pewnie domyślacie po tytule głównym bohaterem powieści jest Kain. Tak TEN Kain, który ukatrupił swojego brata z zazdrości. Rozsądnie byłoby więc mniemać, że Kain jest antagonistą powieści. Tym razem jednak rozsądek należy wyrzucić za okno, gdyż autor postawił wszystko na głowie i Kain pomimo tej jednej małej bratobójczej wpadki jest wzorem cnót, a czarnym charakterem powieści jest nie kto inny, a nasz ukochany Bóg Ojciec. (Ha! Ale plot twist nie sądzicie?). Ogólnie rzecz biorąc opowiadanie historii z perspektywy "tego złego" jest całkiem zgrabnym i ostatnio dość popularnym zabiegiem- mieliśmy Meleficient z Angeliną, mieliśmy mój cudowny, ukochany musical Wicked, a teraz mamy Kaina. I muszę przyznać, że Kain totalnie daje radę.
Na poczatek- Ładny portret pisarza.
Autor: Kyle T. Webster
Zacznijmy może od grząskiego tematu Starego Testamentu, na którego kanwie Saramago tka swoją narrację. Otóż, aby w pełni cieszyć się dzisiejszą Książką Dnia należy albo a)być ateistą b)odłożyć na bok religijne sentymenty i przyjąć, że Pismo Święte, szczególnie Stary Testament jest takim trochę mitologicznym zbiorem legend (bądźmy szczerzy, historia z jabłkiem RACZEJ się nie wydarzyła). Kiedy więc wyłączymy mentalność wodzireja marszu oburzonych i zrozumiemy, że czasami Stary Testament nie jest Objawieniem, a fikcją literacką, możemy zacząć czytać Kaina.
A tu wychodzi ze mnie studentka historii sztuki
(tak studiuję nie tylko psychologię)
Tintoretto i jego wersja Kaina i Abla.
Wszystko zaczyna się "po Bożemu" Adam i Ewa zostają wygnani z raju, Kain zabija brata, Bóg skazuje go na wieczną tułaczkę naznaczając go jednocześnie piętnem na czole, aby nikt go przypadkiem nie kropnął. I tutaj fantazja autora (która dawała o sobie znać we wcześniejszych rozdziałach) rozwija skrzydła. Otóż prócz tego koszmarnego paskudztwa na ryjku Kain dostaje (chociaż ponoć nie od Boga) jeszcze jeden prezent- otóż nagle zaczyna Podróżować w Czasie! Tak właśnie tak! Oczywiście jednak kompletnie nie ogarnia tego jak nad tym zapanować, więc po prostu raz na jakiś czas niczym Billy Pilgrim "wypada z czasu". Dzięki temu może sobie odwiedzić takie ważne persony jak Mojżesz, Abraham, Hiob czy Noe oraz być świadkiem zniszczenia Sodomy i Gomory, czy też Budowy Wieży Babel. Innymi słowy tuła się biedak przez pierwszą połowę Starego Testamentu patrząc jak to Bóg znęca się nad ludźmi skazując ich na wszelkie możliwe klęski. Nie żartowałam, kiedy pisałam, że Bóg w tej książce nie jest Miłością.
A tu jeden z moich ulubionych malujących ziomeczków- Tycjan.

Ja jednak (pomimo dość dobrej znajomości Biblii i stricte katolickiego wychowania) chyba jestem bardzo tolerancyjna, gdyż nie czułam się oburzona, zgorszona, czy zniesmaczona. W moim nastroju dominowało raczej rozbawienie. Cała historia jest bowiem opowiedziana z dość dużym przekąsem, dystansem i poczuciem humoru. Rzadko kiedy ktoś podchodzi do świętości w ten sposób. Autor balansuje na granicy dobrego smaku, ani razu jej nie przekraczając. Nie da się nie uśmiechnąć, gdy Kain poucza "Boga", że nie, arka nie uniesie się na wodzie, gdyż po zabraniu na jej pokład całego panteonu zwierząt będzie ważyć tony i halo, halo istnieje coś takiego jak grawitacja, istnieje coś takiego jak prawo Archimedesa, halo, halo to wszystko przecież momentalnie pójdzie na dno. Ogólnie autor doskonale potrafi wyszukać w Piśmie Świętym, które jest bądź co bądź dość wiekowe, pewnych hm... naukowych anachronizmów? Na przykład Bóg nie może zatrzymać słońca w opowieści o Jozuem, bo akszyli Słońce mniej lub bardziej jest już zatrzymane i to Ziemia się wokół niego kręci (dzięki Miki, za to odkrycie). Gdy autor wplata takie wątki do swojej powieści, naprawdę trudno nazywać go heretykiem i palić powieść na stosie.
A tak malował pan Chagall

Co do samej narracji, ostrzegam- na początku będzie ciężko. Saramago interpunkcję traktuje dość swobodnie, chyba nie za bardzo lubi stawiać kropki, przecinki, cudzysłowy i inne znaki przestankowe. Nie widzi mu się też zaznaczanie imion i miejsc wielkimi literami, od czasu do czasu jasne, ale żeby robić z tego zasadę? Nie ma mowy. Dlatego też, troszkę zajmie nam wyłapanie rytmu, wychwycenie, czy coś jest dialogiem i, jeżeli jest, kto w nim uczestniczy. Jednak, gdy już się przyzwyczaimy narracja płynie jak łzy zwyciężczyni Miss Polonia. Autentycznie widać, że autor wie jak pisać, zdania pomimo swojej rozciągłości są piękne i nie zgrzytają niczym piasek w zębach. Dużo jest też wulgaryzmów, dosadnego języka i współczesnych zwrotów, stosowanych oczywiście, z premedytacją. A taki rodzaj narracji to to, co jednoliterowa autorka tego wpisu lubi najbardziej.
Jest też mistrz Blake i... ja nawet nie próbuję tego tłumaczyć.

Kain ma też jeszcze jeden plus, który jak przypuszczam jest plusem tylko dla mnie jednak to mój blog, mój wpis, moje zasady, więc nie omieszkam o tym wspomnieć. Otóż wreszcie, wreszcie, po kilku miesiącach zabawy z Listą trafiłam na książkę w której pojawia się, uwaga... JEDNOROŻEC!!! Tak! Okej są o nim tylko ze dwa zdania, ale są! Oficjalnie jest to powieść z jednorożcem w tle! Czego można chcieć więcej? No właśnie- nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Jednorożec w książce= arcydzieło literatury. True story.
Dzisiaj cytatów będzie mniej, gdyż pora późna i sił już brak:
  • Mylisz się, nigdy nie jest przeciwieństwem późno, przeciwieństwem późno jest za późno.
  • Ziemia jest ta sana, tak, ale teraźniejszości się zmieniają, jedne są teraźniejszościami przeszłymi, inne teraźniejszościami przyszłymi, to proste, każdy to zrozumie.
  • Historia ludzi to historia ich niezrozumienia z bogiem, ani on nas nie rozumie, ani my jego nie rozumiemy.
Amen,
m.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Kukułeczka kuka, czyli Książka Numer Trzydzieści Jeden.

Autor: Ken Kesey
Tytuł: Lot nad kukułczym gniazdem  
Rok wydania: 1962
Liczba stron: 283 
kolejna z moich lotniskowych perełek.

Czas na kolejny amerykański klasyk, w naszym kraju bardziej kojarzony z powodu adaptacji filmowej. Jest to książka, którą z jednej strony bardzo chciałam przeczytać, z drugiej jednak zawsze sprytnie ją omijałam. Z tego właśnie powodu, przeczytanie 283. stron zajęło mi cały prawie tydzień (to znaczy, bądźmy szczerzy chodzenie na mecze, do kina i na imprezy wcale nie przyspieszyło tego procesu).
Ilustracja jak z horroru. I szczerze mówiąc dobrze.
Ta książka momentami przypomina horror.
link

Żeby w pełni zrozumieć, dlaczego tak źle czytało mi się powieść trzeba zaznaczyć, że w czasie wolnym od marnowania czasu, studiuję psychologię. I z wszystkich super przydatnych rzeczy, których mnie tam uczą najbardziej kręci mnie kliniczna strona psychopatologii z zabarwieniem neuro. Czyli mózgi, szwankujące mózgi. Takie, które można znaleźć pogrzebane w szpitalach psychiatrycznych w zalewie z grubych dragów. A właśnie o psychiatryku traktuje dzisiejsza Książka Dnia. I bynajmniej nie przedstawia go jako SPA dla szarych komórek. Gdzie tam, szpital, który opisuje Ken Kesey bardziej przypomina Guantanamo, Azkaban albo Szósty Krąg Piekielny. W żadnym stopniu nie jest to instytucja mająca na względzie dobro pacjenta. Dlatego przeczytanie tej książki było dla mnie dość traumatycznym przeżyciem.
Jak już wiecie "Nie przeczytajmy książki,
zilustrujmy tytuł" to mój ulubiony rodzaj ilustracji
link

Dla tych, którzy nie widzieli filmu, ani nie czytali książki- narratorem powieści jest Wódz, pół-Indianin i pacjent na oddziale psychiatrycznym. Uważany za głupiego i głuchego nie jest ani głuchy, ani głupi, tylko po prostu inny. Jego życie jest, delikatnie rzecz biorąc do bani. Jednak pewnego dnia szarą szpitalną rutynę przerywa przybycie McMurphy'ego- kolejnego z pacjentów, który jednak nie cierpi na żadną poważną chorobę, no chyba, że za chorobę uznamy chroniczne lenistwo połączone z byciem ostrym cwaniakiem. McMurphy osoba obdarzona dość dużym intelektem, jeszcze większym poczuciem humoru i doskonałym talentem do pakowania się w kłopoty, szybko orientuje się, że na oddziale jest coś nie halo. Nie przypada mu do gustu reżim, jaki wprowadziła Główna Pielęgniarka, postać jakby wyciągnięta z szeregu krewnych i znajomych Hitlera. Razem z innymi pacjentami, którzy szybko się do niego przekonują stają się buntownikami z wyboru i usiłują obalić system. Nie jest to jednak takie proste. Trzeba grać nieczysto. Bardzo nieczysto.
Na szczęście nie tylko mojej,
więc przykładów mam multum.
link

Muszę przyznać, że trzeba dość długo czekać aż coś w tej powieści w ogóle się zacznie dziać. Akcja rozkręca się mniej więcej gdzieś w połowie. Czytałam ją wszędzie, gdzie się dało i nadal byłam na jej początku. Dopiero dzisiaj, podczas oglądania Złotych Globów udało mi się ją skończyć. Tak więc jak już wspomniałam- ta powieść to bomba o opóźnionym zapłonie. Niemniej jednak jest bombą- kiedy już wreszcie wybuchnie to rozwala wam mózg, serce jelito grube i dwunastnice czym tak w ogóle jest dwunastnica? Taka jest mocna. Autor stosuje stary dobry trik, wszystkich popularnych pisarzy- najpierw sprawia, że twoje serce topnieje pod wpływem uroczych bohaterów, a potem ,jak już będzie wystarczająco miękkie rozrywa je na milion kawałków i rzuca na pożarcie psom.
A tutaj mamy bardzo dobrze skrojony,
anatomicznie poprawny rysunek mózgu
człowieka chorego psychicznie.
Autor, w przeciwieństwie do niektórych
nie ominął nawet najmniejszej zapałki.
link

Ja osobiście popełniłam dość duży błąd, który odradzam wszystkim idącymi w moje ślady podróży przez korytarze tego psychiatryka. Otóż (spoiler?) nie nastawiajcie się na szczęśliwe zakończenie. Nie wiem jak to zrobiłam, ale ja zaczęłam czytać tę powieść przekonana, że mam do czynienia z czymś pokroju "Uśmiechu Mony Lisy", "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" albo tego filmu, gdzie Michelle Pfeiffer uczy typowych młodych gangsterów doceniać Szekspira. To znaczy... ja widziałam adaptację filmową z Jackiem Nicholsonem, ale chyba zasnęłam w połowie i do dzisiaj tkwiłam w przekonaniu, że kończy się on w środku. Dlatego, kiedy minęłam w książce to co w mojej głowie było "zakończeniem", to coś we mnie umarło. Wiedziałam już bowiem, że na końcu nie będzie ani tęczy ani jednorożców ani nawet zachodzącego słońca. Nadal jednak finisz książki uderzył mnie obuchem w głowę i tylko radosna twarz Eddiego Redmayne'a odbierającego statuetkę na ekranie mojego laptopa, powstrzymała mnie przed zalaniem się łzami w pozycji embrionalnej. Także ostrzegam- przed przeczytaniem "Lotu nad kukułczym gniazdem" należy się uzbroić (po pierwsze w cierpliwość, po drugie w chusteczki, po trzecie w jakiegoś przystojnego mężczyznę/ładną kobietę)
Przez chwilę myślałam, że to Lord Voldemort,
ale obecność nosa na rysunku rozwiała moje wątpliwości.
link

Ciekawe jest jednak to, że nie jest to jednak tak dobra książka jak się spodziewałam. Oczekiwałam, że odmieni moje życie. Liczyłam na arcydzieło ponad wszystkie. Myślałam, że przeczytam Książkę Wszechczasów. Chciałam przeczytać książkę wszechczasów. Jednak dostałam po prostu książkę dobrą. Bardzo dobrą nawet. Jednak w żadnym wypadku nie idealną. Narracja chociaż dość przyjemna momentami przypominała przedzieranie się przez zaspy śniegu- ciężko, zimno i wolno. Bohaterowie są cudowni, są, ale jest ich dużo, wszyscy pojawiają się jednocześnie i mi osobiście się mieszali (może dlatego, że jednocześnie oglądałam Złote Globy, może dlatego, że jestem głupia, jednak fakt pozostaje faktem). Nie znalazłam też zbyt wiele pięknych zdań, wszystko było raczej toporne i ciężkie, pozbawione finezji.
Zapomniałam dodać, że Wódz dużo zamiatał, co jeśli chcecie znać
moje zdanie wyraźnie wskazuje na chorobę psychiczną.
Kto normalny lubi zamiatać?
link

Jednak pomimo tych mankamentów trudno znaleźć książkę, która mocniej (choć nie do końca prawdziwie) przedstawi to, co działo się w szpitalach psychiatrycznych u progu rewolucji związanej z wprowadzeniem neuroleptyków. Mamy tu nadużywanie władzy, zastraszanie pacjentów. Mamy tu odwieczny problem- czym jest choroba psychiczna? Kto jest już chory, a kto jeszcze po prostu dziwny? Mamy też dwie kontrowersyjne i chyba nawet nieco czarne karty historii leczenia psychiatrycznego, czyli Źle Stosowane Elektrowstrząsy i Lobotomię. Są to takie tematy, które może do mnie jako małej psycholożki przemawiają bardziej niż do Innych. Ale z drugiej strony, każdy z nas ma mózg, o który mniej lub bardziej dba mając nadzieję, że nic złego się z nim nie stanie prawda? Dlatego właśnie chyba warto powieść przeczytać i dziękować swoim bogom, że w dzisiejszych czasach, nawet jak coś tam tam pod kopułą czaszki zacznie szwankować, to nikt nie pobawi się w szatkowanie naszych płatów mózgowych. Plus zdecydowanie lepiej czytać "Lot..." niż też już opisywaną przeze mnie "Weronikę" Coelho.
to tak jak i ja Jack.
(Gif oczywiście z adaptacji filmowej)

Tym optymistycznym akcentem (i kilkoma cytatami kończę)
  • Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu
  • Wiem tylko, że choć wszyscy mają swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy, jak wyśmiewanie i poniżanie innych.
  • Pierwszy umiera optymizm, po nim miłość, na końcu nadzieja.
  • Nic tak nie irytuje ludzi, którzy chcą ci obrzydzić życie, jak to, że zachowujesz się, jak gdybyś tego nie zauważał.
  • Jeśli człowiek nie ma się na baczności, ludzie zmuszą go do robienia tego, czego chcą, albo – jeśli jest uparty – do robienia czegoś wręcz odwrotnego, po prostu im na złość.
Z kukułczego gniazda odmeldowuję się,
M.

wtorek, 6 stycznia 2015

Hobbit i trzynastu krasnoludków, czyli Książka Trzydziesta

Tytuł: Hobbit, czyli tam i z powrotem
Autor: J.R.R. Tolkien
Rok wydania: 1937
Liczba stron: 364
Lotnisko w Luton: zaoopatrujące M. w książki od 2008 roku
Pierwszy (dość spóźniony) wpis w tym roku nadchodzi! Jako, że w sobotę wybieram się do kina, aby ostatni raz spotkać się z mieszkańcami Śródziemia, postanowiłam, że dzisiejszą Książką Dnia będzie właśnie Hobbit. Jednak okazało się, że ktoś podwędził mi moją kopię, którą sama podwędziłam mojemu wujkowi wiele lat temu, i musiałam ratować się angielskojęzyczną wersją kupioną, a jakże, na lotnisku. Więc, tym razem czytałam Tolkiena, tak jak się go ponoć czytać powinno- w oryginale.
There ain't no party like a Baggins party!
link
Zacznijmy może jednak od tego, czym jest Hobbit. Otóż po pierwsze jest idealną książką dla dzieci. Ma prawie wszystko, co takie książki powinny posiadać: smoki, przygody, niepozornych lecz wielkich bohaterów, przyjaźń, odwagę, poświęcenie, magię. Jedyne czego Hobbitowi brakuje, to postaci kobiecej w jakiejkolwiek formie. Autentycznie czasami się zastanawiam jak oni się w tym Śródziemiu rozmnażali skoro najwidoczniej cierpieli na dość spory deficyt istot z dwoma chromosomami X (prawie jak Smerfy). No, ale jeśli uciszyć wewnętrzną feministkę domagającą się płci pięknej wszędzie gdzie tylko się da, to tak naprawdę w tej książce nawet braku kobiet aż tak nie widać. Czytelnik za bardzo skupia się na próbie spamiętania wszystkich imion krasnoludów, aby zastanawiać się, gdzie podziały się wszystkie krasnoludzice. Monstrualna dygresja numer jeden: koniec.
Po drugie "Hobbit" jest cudownym klasykiem fantastyki. Może nie jej Świętym Graalem (nim jest oczywiście "Władca Pierścieni"), ale świętą relikwią na pewno. Nie można być fanem gatunku nie przeczytawszy tej powieści. To tak jakby lubić wampiry, a nie mieć pojęcia kim jest Drakula (chociaż w czasach "Zmierzchu", jest to nader prawdopodobne).
Po trzecie "Hobbit" jest idealną książką do czytania podczas podróży. Tak się składa, że tym razem czytałam ją zarówno w samolocie jak i w pociągu. I chociaż moja podróż nie miała się zakończyć ani odnalezieniem pierścienia (z brakiem pierścionka na moim palcu pogodziłam się już nie tylko ja, ale i moja biedna czekająca na wnuki mama), ani nawet żadnego skarbu (chyba, że skarbem nazwać można ostatni listek gumy do żucia jaki znalazłam po powrocie na dnie swojej torebki), Niemniej jednak podczas odmrażania sobie kończyn na lotnisku/dworcu/przystanku doskonale rozumiałam tęsknotę za ciepłym łóżkiem jaką odczuwał biedny Bilbo. 
A tutaj jest Thorin, który bardziej niż krasnoluda
przypomina Wikinga.
link
Nie ma sensu zbytnio opisywać fabuły, ot pewnego dnia mały hobbit zostaje wysłany w podróż w towarzystwie jednego czarodzieja i trzynastu krasnoludów. Celem podróży jest pozbycie się smoka i zagarnięcie góry złota. Nic prostszego prawda?
Oczywiście jak wszyscy wiemy nie. Bilbo i jego wesoła kompania ma więcej problemów niż nasz fundusz zdrowia, zarząd dróg i transportu oraz drużyna piłkarska razem wzięte. Czystym prawem Murphy'ego nie udaje im się praktycznie wszystko. Co chwila gubią swoje zapasy, konie oraz sami siebie. Denerwują wszystko co ma dwie nogi i ćwierć mózgu (gobliny, trolle, elfy itp.) i ogólnie wykazują się przezornością i pomyślunkiem równym zeru. Równie dobrze mogliby być garstką niemowlaków, taki sam mają współczynnik samozachowawczości.
Idealnie zilustrowany Bilbo jest idealny
Jeśli chodzi o samą narrację, to Hobbit swoje źródło ma w opowiadaniach, którymi Tolkien raczył swoje dzieci przed snem. I doskonale widać to w sposobie prowadzenia fabuły. Tę książkę czyta się jak bajkę na dobranoc. Osobiście uwielbiam taki styl konstruowania zdań, dzięki niemu przez powieść przechodzi się szybko i przyjemnie jednocześnie mając wrażenie, że ktoś do nas mówi (przynajmniej ja mam takie wrażenie, ale może to tylko prodromy schizofrenii). Jednocześnie jednak stary dobry John ma koszmarną tendencję do wrzucania piosenek wszędzie, gdzie tylko się da I nie są to dwuzwrotkowce z refrenem lalala, nie te pieśni mają czasami po trzy bite strony. Autentycznie w "Hobbicie" jest więcej piosenek niż w każdej chyba bajce Disneya włączając "Piękną i Bestię". Chyba nie należę do wrażliwych lirycznie osób, bo późniejsze pieśni omijałam bez mrugnięcia okiem. W końcu ILEŻ MOŻNA ŚPIEWAĆ?!! Jest nam zimno i źle? ZAŚPIEWAJMY! Ukradli nam konie? ZAŚPIEWAJMY! Prawie umieramy z głodu? ZAŚPIEWAJMY! Panie Tolkien to nie jest Glee!
A tutaj mamy Golluma, delikatne i pełne
uroku z niego stworzenie.
link
A skoro już gładko przeszłam do moich ulubionych skarg i zażaleń, to jeszcze wypowiem się na jeden temat. Otóż ŻADEN Z KRASNOLUDÓW NIE MA OSOBOWOŚCI. Jest ich trzynastu, a odzywają się może ze trzy razy. Jestem wręcz pewna, że kilku z nich nie odzywa się wcale. Jest z nich taki bohater zbiorowy BalinDwalinOinGloinNoriDoriOriFiliKiliBifurBofurBomburThorin. Trudno jest mi przywiązać się do któregokolwiek z nich i płakać nad jego losem, skoro jedyne co o nim wiem to jak ma na imię, jaki ma kolor kaptura i ewentualnie  w jakim stanie jest jego broda. Na szczęście w tym miejscu z pomocą przyszedł mi film (wiem, wiem to okropne z mojej strony). Jednak to właśnie dzięki ekranizacji za każdym razem, gdy widziałam te cztery niepozorne litery składające się na imię Kili przed moimi oczami stawał Aidan Turner ze swoimi roześmianymi oczami i pucułowatymi policzkami sprawiając, że wszystko wracało do normy (o ile przez normę rozumiemy, że aż kręciło mi się w głowie od nadmiaru piękna). Jednak, gdyby nie to, że przy dzisiejszej lekturze byłam już zaznajomiona z filmem, to nie udałoby mi się zapamiętać kto jest kim. Ja wiem, że nadanie trzynastu postaciom wyrazistych cech charakteru jest trudne, ale jeżeli jednym z niewielu krasnoludów, których lubię jest Bombur i to tylko dlatego, że jak ja jest gruby i wiecznie myśli o jedzeniu, to coś tu jest chyba nie tak.
Taki ładny smok.
Taki ładny.
Dlaczego ktoś chciałby go skrzywdzić?
Jest taki ładny.
Link

Jednak to takie moje narzekanie rudej marudy, tak naprawdę książka ma tytuł Hobbit, jest o hobbicie i ów hobbit jest dobrze opisany, ma wady, zalety, dziwactwa (lub jak ja je nazywam kwirki). Bilbo Baggins jest cudowną postacią, która chwyta za serce już na pierwszej stronie i nie wypuszcza go nawet po zamknięciu przeczytanej książki. Jest jedyną (prócz Gandalfa i Golluma oczywiście) udaną postacią, która pokazuje, że jak Tolkienowi się coś udaje, to udaje mu się na maksa.
Dlaczego warto również obejrzeć film?
Powód numer jeden.
Zresztą, czy Tolkiena czyta się dla doskonale skonstruowanych, trójwymiarowych postaci krasnoludów? Nie, jego czyta się dla monstrualnych pająków, trolli, przygód, wielgachnych orłów i ludzio-niedźwiedzi. Lub też, jeżeli jest się mną, czyta się go, gdyż, pomimo tego, że mieszkamy w norze, lubimy leżeć w łóżku, jeść dwa śniadania dziennie i mamy kręcone włosy i owłosione stopy (autentycznie powinniście widzieć mój duży palec u nogi), nikt nie puka do naszych drzwi z zapytaniem: czy masz ochotę wstąpić do świadków Jehowy na przygodę? Ale może to i dobrze, w końcu moje zdolności skradania się przypominają te jakie posiada nosorożec, nie jestem właścicielką chusteczki do nosa, a jedyna zagadka jaką znam brzmi: po wodzie pływa i kaczka się nazywa. Dlatego właśnie poskramianie smoków zostawiam hobbitom i szewczykowi Dratewce. Swoją drogą smoki należy oswajać i tresować, jak w tej kreskówce, a nie poskramiać. Ale to już nie temat na dzisiaj.
Oraz numer dwa
Jezu, jestem taka płytka
Cytaty Dnia:
  • Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo. 
  •  Jeśli się chce coś znaleźć, trzeba po prostu szukać (…). Rzeczywiście, kto szuka, ten najczęściej coś znajduje, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba. 
  •  Mówiłem. Nie bądź głupi, Bilbo. Idź lepiej do łóżka, bo widzę, że ci już rozum usnął w głowie. 
  •  Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad. 
Ze swojej hobbiciej norki pozdrawia was,
M.