Autor: J.R.R. Tolkien
Rok wydania: 1937
Liczba stron: 364
Lotnisko w Luton: zaoopatrujące M. w książki od 2008 roku |
Pierwszy (dość spóźniony) wpis w tym roku nadchodzi! Jako, że w sobotę wybieram się do kina, aby ostatni raz spotkać się z mieszkańcami Śródziemia, postanowiłam, że dzisiejszą Książką Dnia będzie właśnie Hobbit. Jednak okazało się, że ktoś podwędził mi moją kopię, którą sama podwędziłam mojemu wujkowi wiele lat temu, i musiałam ratować się angielskojęzyczną wersją kupioną, a jakże, na lotnisku. Więc, tym razem czytałam Tolkiena, tak jak się go ponoć czytać powinno- w oryginale.
There ain't no party like a Baggins party! link |
Zacznijmy może jednak od tego, czym jest Hobbit. Otóż po pierwsze jest idealną książką dla dzieci. Ma prawie wszystko, co takie książki powinny posiadać: smoki, przygody, niepozornych lecz wielkich bohaterów, przyjaźń, odwagę, poświęcenie, magię. Jedyne czego Hobbitowi brakuje, to postaci kobiecej w jakiejkolwiek formie. Autentycznie czasami się zastanawiam jak oni się w tym Śródziemiu rozmnażali skoro najwidoczniej cierpieli na dość spory deficyt istot z dwoma chromosomami X (prawie jak Smerfy). No, ale jeśli uciszyć wewnętrzną feministkę domagającą się płci pięknej wszędzie gdzie tylko się da, to tak naprawdę w tej książce nawet braku kobiet aż tak nie widać. Czytelnik za bardzo skupia się na próbie spamiętania wszystkich imion krasnoludów, aby zastanawiać się, gdzie podziały się wszystkie krasnoludzice. Monstrualna dygresja numer jeden: koniec.
Po drugie "Hobbit" jest cudownym klasykiem fantastyki. Może nie jej Świętym Graalem (nim jest oczywiście "Władca Pierścieni"), ale świętą relikwią na pewno. Nie można być fanem gatunku nie przeczytawszy tej powieści. To tak jakby lubić wampiry, a nie mieć pojęcia kim jest Drakula (chociaż w czasach "Zmierzchu", jest to nader prawdopodobne).
Po trzecie "Hobbit" jest idealną książką do czytania podczas podróży. Tak się składa, że tym razem czytałam ją zarówno w samolocie jak i w pociągu. I chociaż moja podróż nie miała się zakończyć ani odnalezieniem pierścienia (z brakiem pierścionka na moim palcu pogodziłam się już nie tylko ja, ale i moja biedna czekająca na wnuki mama), ani nawet żadnego skarbu (chyba, że skarbem nazwać można ostatni listek gumy do żucia jaki znalazłam po powrocie na dnie swojej torebki), Niemniej jednak podczas odmrażania sobie kończyn na lotnisku/dworcu/przystanku doskonale rozumiałam tęsknotę za ciepłym łóżkiem jaką odczuwał biedny Bilbo.
A tutaj jest Thorin, który bardziej niż krasnoluda przypomina Wikinga. link |
Nie ma sensu zbytnio opisywać fabuły, ot pewnego dnia mały hobbit zostaje wysłany w podróż w towarzystwie jednego czarodzieja i trzynastu krasnoludów. Celem podróży jest pozbycie się smoka i zagarnięcie góry złota. Nic prostszego prawda?
Oczywiście jak wszyscy wiemy nie. Bilbo i jego wesoła kompania ma więcej problemów niż nasz fundusz zdrowia, zarząd dróg i transportu oraz drużyna piłkarska razem wzięte. Czystym prawem Murphy'ego nie udaje im się praktycznie wszystko. Co chwila gubią swoje zapasy, konie oraz sami siebie. Denerwują wszystko co ma dwie nogi i ćwierć mózgu (gobliny, trolle, elfy itp.) i ogólnie wykazują się przezornością i pomyślunkiem równym zeru. Równie dobrze mogliby być garstką niemowlaków, taki sam mają współczynnik samozachowawczości.
Idealnie zilustrowany Bilbo jest idealny
|
Jeśli chodzi o samą narrację, to Hobbit swoje źródło ma w opowiadaniach, którymi Tolkien raczył swoje dzieci przed snem. I doskonale widać to w sposobie prowadzenia fabuły. Tę książkę czyta się jak bajkę na dobranoc. Osobiście uwielbiam taki styl konstruowania zdań, dzięki niemu przez powieść przechodzi się szybko i przyjemnie jednocześnie mając wrażenie, że ktoś do nas mówi (przynajmniej ja mam takie wrażenie, ale może to tylko prodromy schizofrenii). Jednocześnie jednak stary dobry John ma koszmarną tendencję do wrzucania piosenek wszędzie, gdzie tylko się da I nie są to dwuzwrotkowce z refrenem lalala, nie te pieśni mają czasami po trzy bite strony. Autentycznie w "Hobbicie" jest więcej piosenek niż w każdej chyba bajce Disneya włączając "Piękną i Bestię". Chyba nie należę do wrażliwych lirycznie osób, bo późniejsze pieśni omijałam bez mrugnięcia okiem. W końcu ILEŻ MOŻNA ŚPIEWAĆ?!! Jest nam zimno i źle? ZAŚPIEWAJMY! Ukradli nam konie? ZAŚPIEWAJMY! Prawie umieramy z głodu? ZAŚPIEWAJMY! Panie Tolkien to nie jest Glee!
A tutaj mamy Golluma, delikatne i pełne uroku z niego stworzenie. link |
A skoro już gładko przeszłam do moich ulubionych skarg i zażaleń, to jeszcze wypowiem się na jeden temat. Otóż ŻADEN Z KRASNOLUDÓW NIE MA OSOBOWOŚCI. Jest ich trzynastu, a odzywają się może ze trzy razy. Jestem wręcz pewna, że kilku z nich nie odzywa się wcale. Jest z nich taki bohater zbiorowy BalinDwalinOinGloinNoriDoriOriFiliKiliBifurBofurBomburThorin. Trudno jest mi przywiązać się do któregokolwiek z nich i płakać nad jego losem, skoro jedyne co o nim wiem to jak ma na imię, jaki ma kolor kaptura i ewentualnie w jakim stanie jest jego broda. Na szczęście w tym miejscu z pomocą przyszedł mi film (wiem, wiem to okropne z mojej strony). Jednak to właśnie dzięki ekranizacji za każdym razem, gdy widziałam te cztery niepozorne litery składające się na imię Kili przed moimi oczami stawał Aidan Turner ze swoimi roześmianymi oczami i pucułowatymi policzkami sprawiając, że wszystko wracało do normy (o ile przez normę rozumiemy, że aż kręciło mi się w głowie od nadmiaru piękna). Jednak, gdyby nie to, że przy dzisiejszej lekturze byłam już zaznajomiona z filmem, to nie udałoby mi się zapamiętać kto jest kim. Ja wiem, że nadanie trzynastu postaciom wyrazistych cech charakteru jest trudne, ale jeżeli jednym z niewielu krasnoludów, których lubię jest Bombur i to tylko dlatego, że jak ja jest gruby i wiecznie myśli o jedzeniu, to coś tu jest chyba nie tak.
Taki ładny smok. Taki ładny. Dlaczego ktoś chciałby go skrzywdzić? Jest taki ładny. Link |
Jednak to takie moje narzekanie rudej marudy, tak naprawdę książka ma tytuł Hobbit, jest o hobbicie i ów hobbit jest dobrze opisany, ma wady, zalety, dziwactwa (lub jak ja je nazywam kwirki). Bilbo Baggins jest cudowną postacią, która chwyta za serce już na pierwszej stronie i nie wypuszcza go nawet po zamknięciu przeczytanej książki. Jest jedyną (prócz Gandalfa i Golluma oczywiście) udaną postacią, która pokazuje, że jak Tolkienowi się coś udaje, to udaje mu się na maksa.
Dlaczego warto również obejrzeć film? Powód numer jeden. |
Zresztą, czy Tolkiena czyta się dla doskonale skonstruowanych, trójwymiarowych postaci krasnoludów? Nie, jego czyta się dla monstrualnych pająków, trolli, przygód, wielgachnych orłów i ludzio-niedźwiedzi. Lub też, jeżeli jest się mną, czyta się go, gdyż, pomimo tego, że mieszkamy w norze, lubimy leżeć w łóżku, jeść dwa śniadania dziennie i mamy kręcone włosy i owłosione stopy (autentycznie powinniście widzieć mój duży palec u nogi), nikt nie puka do naszych drzwi z zapytaniem: czy masz ochotę wstąpić do świadków Jehowy na przygodę? Ale może to i dobrze, w końcu moje zdolności skradania się przypominają te jakie posiada nosorożec, nie jestem właścicielką chusteczki do nosa, a jedyna zagadka jaką znam brzmi: po wodzie pływa i kaczka się nazywa. Dlatego właśnie poskramianie smoków zostawiam hobbitom i szewczykowi Dratewce. Swoją drogą smoki należy oswajać i tresować, jak w tej kreskówce, a nie poskramiać. Ale to już nie temat na dzisiaj.
Oraz numer dwa |
- Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo.
- Jeśli się chce coś znaleźć, trzeba po prostu szukać (…). Rzeczywiście, kto szuka, ten najczęściej coś znajduje, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba.
- Mówiłem. Nie bądź głupi, Bilbo. Idź lepiej do łóżka, bo widzę, że ci już rozum usnął w głowie.
- Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad.
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz