sobota, 31 stycznia 2015

Bo troje to już tłok, czyli Książka Trzydziesta Szósta

Autor: Jeffrey Eugenides
Tytuł: Intryga Małżeńska
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 491
Moja znajoma po spojrzeniu na okładkę:
"czy to jest o gejach?"
otóż nie, nie jest.
Czasami zdarza nam się czytać książki, które w pewien sposób rezonują z naszym nastrojem. Takie książki często uważamy wtedy za fantastyczne majstersztyki nawet, kiedy tak naprawdę trudno je włączyć w kanon literatury pięknej. No ale moi drodzy, w końcu piękno leży w oku patrzącego, więc wcale nie będę się źle czuła pisząc, że dzisiejsza książka dnia mi się podobała, chociaż obiektywnie rzecz biorąc podobać mi się nie powinna.
Jak komuś się nie chce czytać wpisu,
to tu jest piękne streszczenie fabuły.
link
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie wiem co ta książka robi na Liście. Okej, jej autor jest dość poważany, pisze ładnie i dumnie, ale żeby aż dwie z jego powieści wsadzić do Biblii? Bez przesadyzmu proszę. Jednak niezbadane są wyroki autorów, więc morda w kubeł. Zresztą, to nie jest tak, że książka, którą będę wam za chwilę zachwalać jest monstrualnym wytworem grafomańskiej obsesji o właściwościach usypiających. Nie jest zbiorem pomyłek, po prostu ma jedną zasadniczą wadę, która może was do niej zrazić- jest niesamowicie pretensjonalna. Pretensjonalna w ten sposób w jaki pretensjonalni są młodzi studenci przesiadujący w BUWie otoczeni murem warownym z grubych woluminów, chroniącym ich zbyt drogie fryzury, telefony i okulary. Innymi słowy- ta książka chce uchodzić za mądrzejszą niż jest. W tym celu zarzuca nas nazwiskami i nazwami superturbo wybitnych ludzi i rzeczy licząc, że ta zasłona dymna sprawi, że nie zauważymy, czym ta książka naprawdę jest. A jest zwykłym czytadłem o trójce w miarę inteligentnych ludzi, którzy nie mają pojęcia, gdzie zmierza ich życie. Więc jeżeli jak ja, jesteście osobą mniej lub bardziej inteligentną, która nie ma pojęcia, gdzie zmierza jej życie, to pewnie wam się ta książka spodoba (jak już wspominałam rezonanse, magnetyczne przyciąganie i te sprawy).
Trójca Święta tej powieści.
link
Główną bohaterką książki jest Madeline, absolwentka studiów w zakresie literatury angielskiej. Fanka Jane Austin i powieści wiktoriańskich. Bohaterka z wszech miar sympatyczna. W Madeline zakochują się dwaj młodzi mężczyźni- Mitchell, student religioznawstwa z burzą loków i twarzą niczym młody Tom Waits oraz Leonard, który niczym prawdziwy piękny umysł studiuje biologię i filozofię. Mitchell pochodzi z normalnej rodziny i świata prócz Madeline nie widzi. Leonard pochodzi z popapranej rodziny i cierpi na zaburzenia dwubiegunowe (uznałam czytanie o jego objawach za wystarczające przygotowywanie się do zbliżającego się egzaminu z psychopatologii). Jak pewnie się domyślacie Madeline nie wybiera wiernego jak pies Mitchella, zamiast tego sadzając go na karną matę friendzone'u. Wbrew samej sobie zakochuje się w buntowniku z wyboru, barczystym Leonardzie o spojrzeniu bardziej podchmurnym niż to, którym obdarzono Wiktora Kruma. Ich miłość jest trudna, pełna wzlotów upadków, rzucania a)siebie siebie nawzajem, b)leków c)słów na wiatr. Ciśnięty w kąt Mitchell wyjeżdża w Indoeuropejską podróż ciągle jednak czekając, aż nadejdzie jego moment- ten w którym zmiecie Madeline z ziemi, a samym swoim uśmiechem doprowadzając ją do stanu istnej ekstazy, uwielbienia i wyznań miłosnych przy akompaniamencie melodii Alana Menkena.
Jak widać trójkąt wzajemnych relacji nie uszedł uwadze
czujnych ilustratorów
link
I w sumie o tym właśnie jest ta książka. Możecie w spokoju siedzieć pod kocem z kubełkiem lodów i wałkami na włosach, nie czując się przygnieceni WAGĄ powieści. Możecie być Team Mitchell albo Team Leonard Możecie być Team Leochell hasztagując, shipując i rysując fanarty. A prócz tego chyba nie macie zbytniego pola do popisu. W tej książce wszystko się kręci wokół tych lekko niezdrowych relacji jakie nawiązały się między głównymi bohaterami, więc jeżeli nie bawi was kto z kim i dlaczego to chyba nie będziecie tak zachwyceni jak byłam ja.
Tutaj to oni wyglądają jak ze "Zmierzchu" na serio.
Ilustracja: Isabel Korman
Chociaż nie, to nie jest prawda, pisząc takie słowa krzywdzę tę książkę. Bo tak naprawdę ta powieść traktuje również, o tym jak trudno jest znaleźć swoje miejsce w życiu. Bohaterowie są niemalże moimi rówieśnikami mają 22-23 lata, napisali licencjaty i zostają wypuszczeni w szeroki świat, z którym sobie totalnie nie radzą. I chyba właśnie dlatego ta książka mi się podobała, bo jestem w tym momencie mojego życia, w którym dość sztampowa postać Madeline, dziewczyny zakochanej w książkach i niewłaściwym facecie jest mi bliska. Jej problemy są moimi problemami. Jej rozterki moimi rozterkami. To emocjonalne przywiązanie do postaci przysłoniło mi większość braków tej książki pozwalając się cieszyć z tej rzadkiej okazji, kiedy nie miałam poczucia, że kompletnie nie rozumiem głównych bohaterów. Wizja bezrobocia, poczucie, że marnuje się swoje i tak niespecjalnie wybitne zdolności, strach przed wielkim światem odpowiedzialnych dorosłych odbijają się czkawką nie tylko mi, ale i bohaterom jej powieści. Jesteśmy na tym samym wózku, który jak wagonik w banku czarodziejów jedzie za szybko, nie zwalniana zakrętach i przyprawia nas o mdłości.



Jak już pewnie zauważyliście trzy jest tu liczbą kluczową.
Obiecałam sobie jednak, że nie będę nigdy nikogo tu oszukiwać. Z tego właśnie powodu nie mogę polecić tej książki z czystym (mniej lub bardziej) sumieniem. Gdyby ta książka była tylko i wyłącznie o tej trójce nieudaczników spoko, polecam, bawcie się dobrze. Jednak ta książka kłamie. Udaje coś czym nie jest. Między wyznania miłosne wciska pseudotraktaty o semiotyce, religii, semiotyce religii i religii semiotyki. I chociaż czasami dobrze mi się czytało grube akapity na temat Derridy, tudzież Matki Teresy, to jednak miałam bolesną świadomość, że te fragmenty są wpisane w historię tylko po to, żeby podnieść jej intelektualną wartość. Oczywiście osiągnęło to podobny efekt jak zakładanie zerówek i sweterka w romby, zamiast wyglądać mądrze wyglądamy sztucznie. Nie będę owijać w jedwab i bawełnę- ta książka trąci fałszem.
Seth Cohen o trójkątach miłosnych.
(Wybaczcie, musiałam)
Jak widać moja opinia na temat tej powieści jest dość nierówna- z jednej strony mi się podoba, ma klasę i wdzięk, z drugiej strony jest jednak pozbawiona głębszego przekazu, jest pusta w środku. Taka z niej malowana wydmuszka. Ja jako osoba płytka estetka, lubię ładne rzeczy. Jednak przypuszczam, że wy od książek oczekujecie czegoś więcej. Mam nadzieję, że kolejna książka z Listy autorstwa Eugenidesa (książka na podstawie, której powstał jeden z moich ulubionych filmów) będzie równie ładna, ale nieco... pełniejsza.
Chyba najsłodsza okładka tej książki z jaką
się spotkałam.
link

Kończę ładnymi dla oka cytatami:
  • Mogłaby zostać starą panną, jak Emili Dickinson i pisać wiersze pełne myślników i błyskotliwości nigdy nie przybierając na wadze.
  • Chcieli żeby książka, ta z trudem wywalczona transcendentna rzecz, była tekstem przypadkowym, nieokreślonym i otwartym na sugestie. Chcieli by główną rolę odgrywał czytelnik. Bo sami byli czytelnikami.
  • I wzniósł się brontozaurowo do swego miejsca między czubkami drzew.
  • Są książki, które przebijają się przez zgiełk świata, chwytają cię za kołnierz i opowiadają tylko o rzeczach najprawdziwszych.

Pozdrawiam,
Małżeńsko zaintrygowana,
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz