poniedziałek, 24 listopada 2014

Wystrzelać jak kaczki, czyli Książka Numer Osiemnaście

Autor: Harper Lee
Tytuł: Zabić Drozda
Rok wydania: 1960
Ilość stron: 421
Ambitna konstatacja na temat okładki mojej książki:
Też miałam kiedyś ogrodniczki... tęsknie za nimi.
Obiecałam wpis o kolejnym niesprawiedliwym procesie. Zapomniałam, że będzie to jednocześnie wpis na temat jednej z najpiękniejszych książek XX wieku. "Zabić Drozda" jest znanym tytułem, na tyle znanym, że przeniknął do powszechnej świadomości nawet w Polsce. Problem w tym, że my raczej kojarzymy ten tytuł z licznych amerykańskich filmów i seriali (szczególnie tych, których akcja rozgrywa się w liceum). Tam jest to literatura obowiązkowa. My jesteśmy zbyt zajęci czytaniem czterdziestej z rzędu książki Żeromskiego, aby chociaż o niej wspomnieć. I chociaż rozumiem dlaczego- tematyka tej książki na pierwszy rzut oka czytelnikowi z Europy może się wydać obca, dotyczy przecież problemów poniewolniczej tożsamości Południa Stanów. Jednak tak naprawdę ta powieść porusza tak wiele uniwersalnych tematów, że gdyby to ode mnie zależało to jej treść zostałaby wtłaczana uczniom choćby za pomocą pompy strażackiej. Tak bardzo kocham tę książkę.
Cykl: "Nie przeczytałem książki,
więc narysuje tytuł" odcinek 3231
link
Jednak jako, że w kwestii uczuć jestem troszkę opóźniona z mojej miłości zdałam sobie sprawę dopiero dzisiaj, gdy po jakimś czasie powróciłam do tej pozycji. Jasne, za pierwszym razem byłam zachwycona, czytałam ją w domu mojego dziadka, leżąc na starym tapczanie i zapisując komentarze na marginesie. I tak już wtedy uważałam, że to świetna książka, jednak dopiero teraz czytając ją ponownie zrozumiałam JAK świetna ona jest. Doznałam objawienia jak Cher w Clueless, gdy orientuje się, że Josh nie jest tylko jej przyjacielem (i synem jej byłej macochy) ale też miłością jej życia. Ja nie żartuje, ta książka jest ŚWIETNA. Jest tak świetna, że mam ochotę wytapetować nią sobie pokój. Jest tak świetna, że mam ochotę wytatuować sobie drozda na przedramieniu. Jest tak świetna, że mam ochotę postawić jej pomnik i odprawiać wokół niego tańce rytualne... no chyba już rozumiecie o co mi chodzi. Po prostu ta książka jest świ...atowej klasy.
i kolejny, 3232...
(ktoś wie, czyja ona?)

Dla tych, którzy nie czytali (i z jakiegoś powodu zamiast pochłaniać ten brylant literatury wolą czytać moje wypociny...) krótkie streszczenie fabuły: Akcja powieści rozgrywa się między 1933. a 1935. rokiem, główną bohaterką i zarazem narratorem powieści jest Jean Louise "Skaut" Finch, sześcioletnia dziewczynka, córka Atticusa Fincha, małomiasteczkowego prawnika. Skaut i jej cztery lata starszy brat Jeremy "Jem" Finch prowadzą mniej lub bardziej spokojne życie w niewielkiej miejscowości na południu USA. Powieść składa się z dwóch części, pierwsza traktuje o fascynacji jaką wzbudza u młodych Finchów ich sąsiad Boo Radley, osoba tajemnicza, która nigdy, ale to przenigdy nie opuszcza swojego domu, żywi się wiewiórkami, nocą wyje do księżyca i w losowych interwałach dźga członków rodziny nożyczkami (przynajmniej według dzieci Atticusa). Druga część powieści traktuje natomiast o niesprawiedliwym procesie o rasistowskim ... hm, nawet nie zabarwieniu a oczojebnej rasistowskiej barwie. Atticus podejmuje się obrony Toma Robinsona, Afroamerykanina oskarżonego o gwałt.Wszelkie dowody niezbicie świadczą, że do żadnego gwałtu nie doszło, jest to tak oczywiste, że widzi to siedmioletnia wtedy Skaut, widzi to jej brat, widzą to wszyscy. Jednak "sąd sądem a sprawiedliwość musi być po naszej stronie", więc z góry można założyć, że Tom z całej zabawy nie wyjdzie cało.
I to się nazywa rodzina.
Autorko "Zapachu Cedru" do Ciebie mówię!

Przytoczyłam wam w telegraficznym skrócie fabułę, jednak opisywać tylko dwa główne wątki w przypadku "Zabić Drozda" to jak uznać, że w przestrzeni barwnej RBG mamy tylko czerwony, niebieski i zielony. Harper Lee jakimś magicznym cudem (osobiście uważam, że dobiła targu z diabłem) udało się poruszyć takie tematy jak: rola współczucia i niewinności w życiu, relacje rodzinne, samotność, dorastanie, rola kobiety, odwaga cywilna i masę masę innych, nie waląc nas nimi baseballem po głowie. W dodatku wszystkie wyżej wymienione wątki tematyczne przeplata w tak zgrabny sposób, że książkę się czyta jednym ciągiem, zapominając o wyjmowaniu prania z pralki, piekących się ciastkach w piekarniku i nadchodzącym kolokwium.
Narracja jest jak dobrze naoliwiona maszyna, nic nie zgrzyta, nic nie przeskakuje, pruje do przodu jak lodołamacz. A co najlepsze ,narratorką jest dziecko, co sprawia, że czasami widzimy, że sam narrator nie do końca wie o co tak naprawdę chodzi. I prawidłowo, bo decyzje jakie podejmują ludzie w tej książce są czasami trudne do ogarnięcia nawet dla dorosłych. Ja nie jestem głupia (to znaczy jestem, ale nie aż tak) ja rozumiem, że mi jako osobie, która wychowała się w kraju, gdzie traumą kulturową jest raczej II wojna światowa, Oświęcim, czy choćby zabory, trudno jest w pełni zrozumieć pełną głębię tego co się tam dzieje. Tym bardziej jednak doceniam naiwność Skaut, wiem przecież, że chociaż czasem pojmowałam więcej niż ona i tak pojmowałam za mało. I nie ma znaczenia ile razy tę książkę przeczytam, nigdy nie dane mi będzie Zrozumieć. Niestety.
To już musi was przekonać:
W pewnym momencie główna bohaterka przebiera się za
wędzoną wieprzowinę.
WĘDZONĄ WIEPRZOWINĘ.
i can't even.
autorka: Laura Van Veen
Póki co jednak z mojej nieskładnej próby napisania pieśni pochwalnej Książki Dnia, wyłania się obraz powieści podniosłej, traktującej o poważnych rzeczach i chociaż po części jest to nawet prawda, to jednak jednym z największych plusów całej książki jest lekkość jaką ona jest przepełniona. "Zabić Drozda" nie czyta się jak Wielkich Klasyków- zamiast patosu spotykamy się tutaj z ogromną dawką poczucia humoru. Mogę oficjalnie przyznać, że czasami rysowałam serduszka na marginesach, tak bardzo rozbawiły mnie żarciki wplecione w narracje. A sami bohaterowie są niezwykle, ale to niezwykle sympatyczni. Naprawdę nie wyobrażacie sobie jak bardzo byłam ukontentowana, gdy nie miałam przemożnej potrzeby wykreślenia głównego bohatera z jego własnej powieści. Skaut jest unikatem- inteligentna, wrażliwa, dowcipna, odważna, taka siedmioletnia Księżniczka Leia w ogrodniczkach, jej najlepszy przyjaciel Dill (postać wzorowana na CIEKAWOSTKA: najlepszym przyjacielu Harper Lee- autorze Śniadania u Tiffany'ego Trumanie Capote) to istota rozkosznie zanurzona w swoich mitomańskich wytworach, Atticus Finch jest chyba Ojcem Milenium i powinien zostać sklonowany, a Boo Radley... Boo Radley jest jeżeli o mnie chodzi bardziej uroczy niż jego "imienniczka" z Potworów i Spółki. Ogólnie wesoła ferajna, spoko ziomki i banda tak charakterna, że powinni zrobić o nich komiks. 

czy wspominałam już o kostiumie
Wędzonej Wieprzowiny???
link

W tym miejscu chciałabym przeprosić na to, że ten wpis jest pewnie większym kołem fortuny randomowych myśli niż zwykle. Jest prawie piąta rano, jeszcze nie spałam, a pisanie pochwał jest tysiąc razy trudniejsze od pisania krytyk, więc chyba będę już powoli kończyć. Ach, a gdyby ktoś się zastanawiał skąd tytuł powieści i co on oznacza, nie powiem wam. Musicie przeczytać sami (albo użyć google, ale proszę wybierzcie bramkę numer jeden)
Komentarza brak, bo jaram się jak pochodnia tą ilustracją
link

Na zachętę, cytaty:
  • Ludzie przy zdrowych zmysłach nigdy nie są dumni ze swoich talentów
  •  Odważny jest ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko. 
  •  Zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka. 
  •   Aż do chwili, gdy się przestraszyłam, że stracę tę umiejętność, nie kochałam czytania. Bo czy można kochać oddychanie?
  •  Ciocia Alexandra była fanatyczką na punkcie mego stroju. Uważała, że nie ma dla mnie nadziei: nigdy nie zostanę damą, jeśli nadal będę chodziła w spodniach; gdy powiedziała, że nie umiem robić nic w sukience, odrzekła, że nawet myśleć nie powinnam o robieniu czegokolwiek, co wymaga spodni. 
 Dobranoc,
wasz ornitolog,
M.


niedziela, 23 listopada 2014

Zwierciadło Sprawiedliwości, czyli Książka Siedemnasta

Autor: Franz Kafka
Tytuł: Proces
Rok wydania: 1925
Liczba stron: 144
Wydawnictwo GREG powraca, tym razem w towarzystwie
cichego bohatera tego wpisu.
Strzeżcie się wrogowie dziedzica.
Kolejna pieśń przeszłości w postaci lektury obowiązkowej z czasów liceum!
Kiedy byłam małym dzieckiem tkwiłam w twardym przekonaniu, że rozgryzłam zagadkę przestępczości. Otóż zbrodni dokonywały jedynie osoby o jednoliterowych nazwiskach. Niestety żaden policjant nie był zainteresowany moim odkryciem, przełom w kryminalistyce nie nastąpił, a ulice nadal nie są bezpieczne. Jednak w świecie nakreślonym przez Kafkę ktoś usłyszał moje dziecięce nawoływania i Józef K. za to beknął.
Na tej ilustracji Józef K. wydaje się być winny.
Winny posiadania większych uszu niż Dumbo latający słoń.
Aż dziw, że nie odleciał w siną dal...
Autorka ilustracji: Chantal Montellier
Proces jest powieścią monotonną. Zdania są zazwyczaj tak długie, że pod koniec jednego zapominałam już o czym było poprzednie. Jednak myślę, że trudno tu narzekać na walory estetyczne, bo nie w nich tkwi wartość powieści Franza Kafki. Tutaj trzeba się skupiać nawet nie tyle na samej treści co na Przesłaniu. Absurdalny proces głównego bohatera, bogu ducha winnego Józia, jest tak pozbawiony sensu jak moda na przebieranie własnych psów w rajstopy i robienie im zdjęć. Spędziłam dobre dwadzieścia minut zastanawiając się za co oskarżony Józef K. został skazany na śmierć. Zawęziłam swoje teorie do trzech, oto one:
1) Józef K. jest najnudniejszym i najbardziej przeciętnym człowiekiem na świecie i łamie prawa natury, które nakazują ludziom posiadanie chociaż jednego znaku szczególnego/cechy wyróżniającej.
2) Penis Józefa K. posiada magiczne właściwości, które sprawiają, że każdą kobietę znajdującą się w odległości 10 metrów od wyżej wspomnianego narządu, nachodzi przemożna potrzeba odbycia stosunku seksualnego z posiadaczem owego magicznego penisa. (przykład: Elza, Panna Bürstner, praczka, Leni)
3) Józef K. porywał małe dzieci, mielił ich kości na chleb a z wnętrzności robił farsz na gołąbki.
Franz jednak nie raczył nas poinformować o winie Józefa K., co więcej, ku mojemu rozczarowaniu okazuje się, że najprawdopodobniej jego największą zbrodnią jest to, że jest niewinny. Aż chce się przytoczyć piosenkę z "Dzwonnika z Notre Dame": Jesteś niewinny tak wyrok brzmi, a to najgorsza jest z wiiiiin! (w moim życiu wszystko sprowadza się do Disneya). Zresztą, czy to ma jakieś znaczenie? Świat, w którym żyje Józef K. jest zupełnie szary. I to nie tylko z powodu braku jakichkolwiek kolorów, wprowadzających urozmaicenie i wyrywających z rutyny, ale też dlatego, że brak w nim czerni i bieli, tego dualizmu, który potrafi oddzielić prawdę od kłamstwa, dobro od zła, zbrodnię od kary, groch od kapusty.
Najlepsza ilustracja do "Procesu" na świecie.
Ukazuje zawiłość, prędkość i przedmiotowość Wymiaru Sprawiedliwości.
(albo autorka po prostu lubi ślimaki, w sumie nie wiem)
link
Moimi ulubionymi fragmentami są te w których wszystko zmienia się w labirynt, a Józef K. chodzi od Annasza do Kajfasza nie uzyskując żadnych przydatnych informacji. W tym miejscu bez żadnego konkretnego powodu chciałabym pozdrowić Panie z Dziekanatu. Naprawdę, te momenty, gdy widać, że cała ta Sądowa Machina to cyrk na kwadratowych kółkach napawa mnie jednocześnie radością i przygnębieniem. Szczególnie, że w głowie Józefa K. kształtuje się taka linia obrony- dotrzeć do osoby odpowiedzialnej za werdykt w mojej sprawie, postawić mu piwo, powiedzieć: "stary jestem niewinny", uniknąć więzienia, wrócić do bycia nudnym. Czyli sam z góry przekreśla istnienie prawa do sprawiedliwego procesu. Ale czy może istnieć coś takiego jak sprawiedliwy proces w świecie, gdzie ni z gruszki ni z pietruszki budzą cię rano, JEDZĄ TWOJE ŚNIADANIE (największa zbrodnia w całej książce), mówią ci, że jesteś oskarżony o Bóg wie co i przez Bóg wie kogo, po czym jak gdyby nigdy nic odsyłają cię do pracy? Autentycznie pomijając Syriusza Blacka (chwała mu i cześć) i bohatera następnego wpisu (zgaduj zgadula kogo) Józef K. jest postacią literacką z najmniej sprawiedliwym procesem. Gdyby nie to, że nie posiada żadnej ale to żadnej cechy osobowości byłoby mi go niemal szkoda.
To bardzo eleganckie krzesło jest pewnie metaforą.
Ja jednak jestem zafiksowana na tym jak bardzo jest eleganckie.
Chcę takie pod choinkę. I drugie z muszką i frakiem do kompletu.
link
W szkole nasłuchałam się mnóstwa interpretacji tej powieści, moje opracowanie informuje mnie nawet, że "Trudu interpretowania Procesu można oszczędzić sobie tylko w jeden sposób: nie czytając go" i, chociaż niestety nie dane było mi wybrać tej jakże kuszącej opcji życia w ignorancji, oszczędzę sobie wycieczek w krainę Coautormiałnamyślandii, bo dobrze wiem, że przewałkowano was tym na placek podczas zajęć z polskiego. Być może wielcy interpretatorzy mają rację i życie faktycznie jest procesem (swoją drogą, czy tylko ja jestem zachwycona, że proces może znaczyć proces ale również proces?). Ja tam wole myśleć, że życie jest jednak pudełkiem czekoladek. Może dlatego, że w tej drugiej wersji jedyną jego konsekwencją jest otyłość trzeciego stopnia. Lub też dlatego, że inaczej musiałabym przyjąć do wiadomości, że Józef K. dosłownie przegrał życie, a to jest już taki suchar, że aż skamielina i nawet ja nie jestem w stanie tego przetrawić.

Autorka ilustracji myśli chyba,
że Józefa K skazano albo za brązowy kolor oczu
albo za cyklopizm.
link
Zanim pójdę oglądać Dzwonnika z Notre Dame spać, kilka cytatów:
  • Jeżeli namaluję tu jednego przy drugim wszystkich sędziów i pan będzie się przed tym płótnem bronił, więcej pan wskóra przed nim niż przed prawdziwym sądem. 
  •  Z kłamstwa robi się istotę porządku świata.
  •  Pan jest aresztowany, pewnie, ale nie powinno to panu przeszkadzać w wykonywaniu zawodu. I nie powinno to również wpłynąć na codzienny tryb pańskiego życia
  •  Mieć taki proces, znaczy, już go przegrać
  •  Ale ja nie jestem winny (…) to omyłka. Jak może być człowiek w ogóle winny? Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi.
Żegnam,
również składająca się z jednej litery,
M.

sobota, 22 listopada 2014

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, czyli Książka Numer Szesnaście

Autor: Ann-Marie MacDonald
Tytuł: Zapach cedru
Rok wydania: 1996
Liczba stron: 558
Taka ładna okładka... czuję się oszukana.
A Świat Książki powinien się ogarnąć z tłumaczeniem,
korekcją i edycją. Tako rzecze ja, M, właścicielka tej książki.
Większość z was pewnie nie słyszała o tej książce. Być może dlatego, że jest stosunkowo nowa, być może dlatego, że pisarka jest Kanadyjką, a być może dlatego, że "Zapach cedru" nie jest książką w żaden sposób przełomową, nowatorską ani nawet wyjątkową. Ot, taka pseudo saga rodzinna traktująca o wzlotach (rzadkich) i upadkach (częstych) rodziny Piperów. Brzmi fascynująco, czyż nie? Ja sama omal dzisiaj nie utonęłam w wannie z powodu porywającej fabuły. Autentycznie i totalnie mnie uśpiła lepiej niż obrady sejmu i mleko z miodem.
Do tej książki nie znalazłam żadnych ilustracji.
Pewnie wszyscy ilustratorzy zapadli przez nią w śpiączkę.

Historia (osadzona na początku XX wieku) opowiada o Jakubie Piperze (tak imiona zostały w miarę możliwości przetłumaczone, co doprowadzało mnie do szału, szczególnie, że czasami Jakub przeistaczał się magicznie w Jamesa bez żadnego powodu i bez uprzedzenia). Jakub Piper stroiciel fortepianów spotyka Materię Mahmoud, lat trzynaście , natychmiastowo się w niej zakochuje, ona w nim też, śpiewają "Miłość stanęła w drzwiaaaach" uciekają razem, biorą ślub. 
Czytając jak Materia wyznaje mu z marszu miłość przeprowadziłam z nią w myślach rozmowę Kristoffa i Anny z "Frozen". Serio, dziewczyno masz TRZYNAŚCIE lat poznałaś ziomeczka DZISIAJ i już chcesz z nim brać ślub. Jasne ma ładne włosy, sama doskonale wiem jak ważne u mężczyzny są walory estetyczne jego owłosienia (szczególnie w rejonie mózgoczaszki), ale nie wpisałabym ich w rubryczkę "Dobre powody do zawarcia związku małżeńskiego przed dwudziestym rokiem życia".
Jednak Materia zupełnie zignorowała moje nawoływania i argumenty i wzięła ślub z Jakubem, co doprowadziło do tego, że pomstowałam na nią przez pierwsze 50 stron książki. Przez następne 500 pomstowałam na jej męża, który o dziwo! okazał się być koszmarnym palantem, który szybko otrząsnął się z miłosnych złudzeń i pojął, że jego żona jest "brązową, grubą, krową". Oczywiście jednak najpierw ją zapłodnił. Urodziła im się córka Katarzyna, istota niezwykła, obdarzona anielskim głosem i równie anielską urodą. Jak się domyślamy ojciec z miejsca zakochał się w córce. I przez zakochał mam na myśli wszystkie możliwe zastosowania tego słowa. Tak właśnie tak, powracamy do mojego UKOCHANEGO wątku miłego i uroczego jak jednorożce, pedofilio-kazirodztwa. Tutaj jest to jednak (przynajmniej na początku książki) bardzo rozmyte, rozwodnione i delikatne. Prócz Katarzyny, Jakub ma jeszcze dwie żywe córki- Mercedes i Franciszkę oraz jedną martwą- Lilię. Później ich rodzina się rozrośnie jeszcze o żywą Lilię i martwego Ambrożego, ale nie chcę wam za mocno spoilerować w razie gdybyście jednak zechcieli się sami zmierzyć z przepastną paszczą rodzinnej dramy Piperów.

Och gdyby w książce był Kristoff! Byłaby ona nieporównywalnie bardziej ciekawa.
(I o około 400 stron krótsza...)
W tej książce trudno mi było odnaleźć "ulubionego" bohatera. Przez moment podobała mi się porównywana do "Jo" z "Małych Kobietek" Franciszka, jednak jej natura była zbyt podła i powykręcana żebym była w stanie jej kibicować. Mercedes miała w sobie mniej osobowości niż moje różowe martensy, a Żywa Lilia była cukierkowato idealna do tego stopnia, że Mercedes ubzdurała sobie, że dziewczynka jest albo święta albo opętana, nikt "normalny" bowiem nie może być tak DOBRY. W końcu po ponad czterystu stronach narodzin, śmierci i narodzin nastąpił super plottwist i odnalazłam moją ulubioną bohaterkę, którą została wyżej już wspomniana córka Jakuba- Katarzyna. Szkoda jednak, że  polubienie kogokolwiek zajęło mi prawie pół tysiąca stron. To powiedziawszy, uważam, że właśnie te końcowe fragmenty książki, gdzie mamy do czynienia z pamiętnikiem Katarzyny, przedstawiającym jej życie w Nowym Jorku (życie, które doprowadziło do katastrofy) są jednym powodem dla którego warto w ogóle sięgnąć po tę książkę.
Tak bardzo nie rozumiem tej okładki.
Dlaczego taki font?
Dlaczego taki kadr?
Dlaczego modelka ma na sobie
współczesne ubranie????
Nie mówię, że książka nie ma innych walorów, miejscami proza jest napisana bardzo zgrabnie, duża koncentracja na egzotycznych smakach i zapachach nadaje powieści pewnej aury tajemniczości, magiczności. Szczególnie tytułowy "Zapach cedru" (wena twórcza tłumacza, gdyż oryginalny tytuł to "Fall on your Knees", ale spoko) przewija się dość mocno i łaskocze wyobraźnię. Jednak te motywy są tylko wątłą podporą topornej konstrukcji rodzinnej kroniki głupich decyzji. Autentycznie przypominało mi to trochę scenariusz opery mydlanej cofnięty o wiek do tyłu. Były nieślubne ciąże, poronienia, adopcje, romanse, śluby, prostytucja, zaginieni członkowie rodziny, tajemni kochankowie, wydziedziczanie, zaniki pamięci, czyli wszystko co możemy znaleźć w "Modzie na sukces" (która ku mojej rozpaczy znika z anteny, nie wiem co ja nieszczęsna teraz pocznę).
Tutaj mamy klif nad który bohaterki przychodziły pomyśleć.
Niestety żadna nie pomyślała sobie, aby się z niego rzucić
i zakończyć moje (i ich) cierpienia.
Są książki, które mi kradną serce i to jest najlepszy rodzaj książek. Są książki, które dostarczają mi rozrywki, te też lubię. Są książki, które są tak beznadziejne, że gotuje mi się krew jak rosół. I są książki, które sprawiają, że zasypiam w wannie. Te ostatnie są ostatnim kręgiem piekielnym. I niestety Zapach Cedru jest właśnie jednym z tych ciężkich, literackich cegieł, którymi owe piekło wybrukowane. Ale jeśli możecie przeczytajcie ostatnie sto stron. One odłączyły się od reszty, wyhodowały skrzydła i doleciały przynajmniej do Czyśćca.
W książce jedna z bohaterek hardo pracuje
nad drzewem genealogicznym.
Tak sobie je wyobrażałam.
Niewiele się myliłam.
Na koniec kilka cytatów:
  • Obraz jej matki i sióstr starł się od pieszczot niczym kostka mydła: nieustannie wywoływany powoli bladł, wreszcie zniknął na dobre.
  • Był nikim, nie był nawet człowiekiem, tylko rozgwieżdżoną nocą.
  • Małżeństwo to pułapka lilipucie. Wielka pułapka na raki
  •  To dobrze- mówiła bez końca splatając nici i tworząc z nich materiał na wymyślny błazeński kostium.
Pozdrawiam,
 niedoszła topielica,
M.

wtorek, 18 listopada 2014

Miłość jako śmiertelna choroba, czyli Książka Numer Piętnaście

Autor: Johann Wolfgang von Goethe
Tytuł: Cierpienia młodego Wertera
Rok wydania: 1774
Liczba stron: 136
Zapłaciłam za tę książkę 6 złotych, to o 5 za dużo.

W swoim życiu dane było mi przeczytać kilka książek, które były dla mnie torturą. Książek, których lektura przyprawiała mnie o tak nieprzyjemne doznania, że otrzymawszy wybór wolałabym a)Depilować sobie nogi używając pęsety b)Zostać twarzą kampanii wyborczej Nowej Prawicy a nawet c)Wytatuować sobie I <3 Justin Bieber na ramieniu. Niestety istota wyższa pisząca scenariusz mojego życia czerpie chorą przyjemność z torturowania mnie i jakimś cudem znajduje sposoby, abym owe masakryczne książki musiała przeczytać jeszcze raz. Tak było na przykład z "Pinokiem"- obiecałam sobie, że nigdy więcej go nie przeczytam, a tu na jednej z kolonii (ach czasy wyjazdów na kolonie pełne upokorzeń i prób dostosowania się do innych!) zostałam oddelegowana do czytania tego gniota na głos chłopczykowi, który bał się zasnąć bez rodziców. Na szczęście "Pinokia" nie ma na liście, sprawdziłam trzy razy, zanim podjęłam się wyzwania. Jest za to kolejny z literackich koszmarów M.- "Cierpienia Młodego Wertera".
Moja reakcja, gdy dowiedziałam się, że muszę
to jeszcze raz przeczytać.

Pamiętam doskonale jaką katorgą była dla mnie lektura tej powieści w drugiej bodajże klasie licealnej.  Powodów jak to zwykle bywa jest wiele- na przykład nie jestem fanką powieści epistolarnych. Nie lubię tego stylu prowadzenia narracji, wydaje mi się sztuczny i pozbawiony niuansów prawdziwej, nawet pierwszoosobowej narracji. Chyba jedyną książką składającą się z listów, która mi się podobała był "Tajemniczy Opiekun" (na liście go nie ma, ale polecam). "Cierpienia Młodego Wertera" do wyjątków nie należą. Są raczej idealnym przykładem obrazującym moje zarzuty- pełne niepotrzebnych apostrof, a może nawet inwokacji, niepełnych opisów sytuacji, niedomówień ugh... nic dziwnego, że sztuka pisania listów umarła śmiercią naturalną, ja też bym umarła, gdybym dostawała takie elaboraty pocztą.
O jejku, jakże lepsza byłaby ta książka, gdyby głównym
bohaterem był kot!
link
Jednak najgorszym grzechem i źródłem moich Cierpień jest postać samego Młodego Wertera. Czyste Chryste, ileż można jęczeć?! Jasne rozumiem mechanizm użalania się nad sobą, sama często i gęsto uskuteczniam tę praktykę, ale gdzieś są granice! I Werter przekroczył je tak mocno, że chyba nawet teleskopem tej granicy nie dostrzeże. Opuścił Kraj Wiecznych Narzekaczy i przeniósł się do Republiki Użalających Się Nad Sobą, Mających Obsesję Na Punkcie Kobiety, Którą Ledwo Znają, Zaburzonych Emocjonalnie Nieudaczników. Populacja: On i Główny Bohater "Miłości w Czasach Zarazy". Ale nawet w tym nowym kraju przyznano mu palmę pierwszeństwa i koronowano na Królową Dram. Bo z Wertera jest największa Drama Queen w historii literatury. Gdybym piła shota za każdym razem, gdy ogromne łzy leje nie pisałabym teraz tego wpisu, tylko siedziała na Izbie Wytrzeźwień. I ta jego egzaltacja! I pseudointelektualne wywody! Nie ma nic gorszego. Wolę osoby o intelektualnych potrzebach i elokwencji Trybsona z Warsaw Shore niż taką kabotyńską bufonadę. Moim ulubionym fragmentem była jego reakcja na ścięcie dwóch orzechów. Jasne ja jestem bardzo proeko, kiedyś chciałam wstąpić do Greenpeace i ratować małe foki, pandy i delfinki, ale nie miałam nigdy żądzy mordu skierowanej na osobę, która ścięła dwa drzewa. A Werter miał. Werter, które z jakiegoś powodu w tej książce kochają wszyscy. WSZYSCY od pachołków po książęta, od dzieci po starców, od Morza po Tatry.... (jest jeden wyjątek w postaci posła, ale to polityk był, więc jasne, że zakała społeczeństwa).
Nie wiem do końca, o co chodzi w tej ilustracji,
ale jestem na tak.

Ogólnie, jak już wspominałam w innym wpisie, nienawidzę głupiej miłości. A miłość, która doprowadza cię do samobójstwa jest głupią miłością. I taka rada dla Werteropodobnych- jeśli chcecie poderwać dziewczynę, powinniście unikać padania na kolana i wypłakiwania sobie oczu za każdym razem, gdy obiekt waszych westchnień otworzy usta. Pijcie jakąś meliskę albo co. Na miejscu Szarloty zmieniłabym nazwisko i przeprowadziła się na ten koniec świata, gdzie emo nieudacznicy nie mają wstępu. Bo Werter jest nieudacznikiem, to wypraszany z przyjęć, wciąż pobierający pieniądze od własnej matki, niespełniony artysta. Na litość boską on nawet nie potrafi się porządnie zabić. Kto po strzale w głowę umiera przez 12 godzin?! Chyba tylko i wyłącznie Werter. Myślę, że kula zabłądziła w grubej warstwie urojeń i pół dnia znalazło jej odnalezienie mózgu, który wyraźnie skurczył się pod wpływem miłości. Bo najwyraźniej miłość to taki pasożyt, który żywi się naszymi szarymi komórkami.
Smutny Werter jest smutny. I tak przez 120 stron.
link
Ja wiem, że jestem zgorzkniałą starą panną, która ciepłe uczucia żywi jedynie w stosunku do kotów i czasami pizzy na cienkim cieście. Ale dlaczego, dlaczego ta książka zdobyła sobie tylu fanów, że aż mówi się o werteromanii? Ja wiem, że Goethe raczej miał zamiar skrytykować postawę głównego bohatera, ale pierwsi czytelnicy chyba nie do końca zrozumieli jego pierwotny zamiar. Naprawdę rozważam zmianę gatunku na na przykład kucyka pony. One nie mają takich problemów.
Jak widać jedynym sposobem na opuszczenie tzw. friendzone, jest
przestrzelenie sobie głowy.

Na koniec jak zawsze, cytaty:
  • Nie możesz niczym bardziej przysłużyć się swym przyjaciołom, jak tym, że nie popsujesz im ich radości, owszem, powiększysz ją, biorąc w niej udział.
  •  Czymże jest, Wilhelmie, sercom naszym świat bez miłości? Tym zapewne, czym byłaby bez światła latarnia magiczna. Ledwo wstawisz w nią lampkę, natomiast jawią się na białej ścianie barwne obrazy! A choćby były one tylko przelotnymi złudami, to jednak są nam szczęściem, stoimy jak młodziki i z zachwytem patrzymy na to cudowne zjawisko.
  •  Będę używał teraźniejszości i niech się stanie przeszłością, co minęło
  •  Najszczęśliwsi są ci, którzy, podobnie dzieciom, żyją z dnia na dzień, włóczą za sobą lalkę, rozbierają ją i z wielkim szacunkiem skradają się koło szuflady, w której mama zamknęła łakocie, a gdy wreszcie dostaną, czego pragną, zjadają to z pełnymi usty i wołają: Jeszcze! – To są najszczęśliwsze istoty
  •  Biada temu, kto drwi z chorego, poszukującego istotnego źródła zła, kto uświadamia go i przez to zwiększa jego chorobę i życie czyni mu boleśniejszym jeszcze; kto urąga biednemu sercu jego, dążącemu pielgrzymką do Świętego Grobu, by uciszyć wyrzuty sumienia swego i uleczyć cierpienia swoje
Żegnam,
Młoda Cierpiętnica,
M.

niedziela, 16 listopada 2014

Ludzie Zegarki, czyli Książka Numer Czternaście

Autorzy: Alan Moore i Dave Gibbons
Tytuł: Strażnicy
Rok wydania: 1987
Liczba stron: 414
Stylowa okładka i równie stylowy kubek z Dzwoneczkiem.

Dzisiaj postanowiłam sama sobie sprawić przyjemność i przeczytać coś co jest dla mnie pozycją wyjątkową. Mam oczywiście na myśli Watchmenów/Strażników, czyli jedyną powieść graficzną na Liście. I tak, przez powieść graficzną mam na myśli KOMIKS. Wiele osób jest zdania, że komiksy nie powinny zostać włączone w poczet literatury. Takim osobom mam ochotę pokazać kilka rzeczy- język, drzwi, środkowy palec i Strażników właśnie. Jest to pozycja, która może zmienić, to jak zapatrujecie się na kwestię powieści graficznych.
Tak oto wygląda jakiekolwiek badanie psychologiczne.
Sad but true.
A wszystko zaczęło się od Boba Dylana. Bo wszystko co dobre zaczyna się od Boba Dylana. Bob Dylan jest bogiem wszystkiego co dobre. Świat byłby lepszy, gdyby go stworzył Bob Dylan. Ale niestety nie piszę tutaj o muzyce, tylko o książkach, więc moje zachwyty nad Bobem Dylanem tutaj się raczej skończą. (I nie mamo, po raz kolejny przypominam Ci, że to nie ten z dreadami, nie kupuj mi z nim więcej koszulek). To właśnie cytat z Boba Dylana, a dokładniej z jego genialnej piosenki Desolation Row stało się zapalnikiem tej graficzno-literackiej bomby jaką są Strażnicy.
Bob Dylan i komiks to moja własna, osobista definicja Raju.

Czym są Strażnicy? Są komiksem o superbohaterach, który wyśmiewa samą ideę superbohaterów. Są gorzką konstatacją na temat sytuacji lat osiemdziesiątych. Zadają ważne i trudne pytania: Czym jest mniejsze zło, czym jest zło konieczne? Czy śmierć jednostki można przeciwstawić śmierci wielu? Kto ma prawo o tym decydować? Ile krzywd można wyrządzić w imię pokoju? Ale to wszystko są pytania dla ludzi ambitnych, ja tam sfokusowałam się na bohaterach. A ci jak to w komiksach bywa są wyśmienici.
Moje poczucie humoru w dwóch panelach.

Bohaterowie naprawdę są najmocniejszą stroną Strażników. Ich dylematy moralne, przemyślenia to oś napędowa całego komiksu. Liczne retrospekcje, wewnętrzne monologi pozwalają na zdefiniowanie szerokiego spektrum wielowymiarowych postaci. Oto crème de la crème postaci Strażników.
- Rorschach, którego światopogląd jest jak jego maska, kalejdoskopem czerni i bieli, zupełnie wypranym z szarości. Jest to nihilista, którego kodeks moralny nie dopuszcza istnienia kompromisów. To Pan Prawo i Sprawiedliwość Porządek.
To jest Rorschach, wesoły z niego ziomek. Gwiazda domówek wręcz.


- Drugi Nocny Puchacz, ornitolog w okularkach, który bardziej niż na sile i sprawności fizycznej polega na sprycie i gadżetach. Taka trochę nerdowska wersja Batmana w obciachowym kostiumie (Wygląda jakby zdarł skórę z Pana Sowy z disneyowskiego Kubusia Puchatka i ją na siebie założył).
Nocny Puchacz i jego outfit zaprojektowany pewnie przez Pradę. Albo Coco Chanel.


-Megaloman Ozymandiasz, który naczytał się za dużo Aleksandra Wielkiego, ale w sumie jest całkiem hot. I ma action-figures na swoje podobieństwo, więc plus sto do lansu. No i jest ponoć najmądrzejszym facetem na ziemi, ale kto by się tym przejmował.
Boski Ozzy. So fabulous


- Komendiant, który zostaje zamordowany już na samym początku, ale i tak dowiadujemy się, że był strasznym dupkiem i chujem, który strzelał do ciężarnych i zajmował się RPG (w sensie rabowaniem, paleniem i gwałceniem, a nie rzucaniem kościami). Chociaż w sumie nie wiem, czy rabował... niemniej jednak czysty jak łza to on nie był. Diabłem wcielonym też nie. Ponoć.
Komediant jak widać też jest beczką śmiechu.


- Doktor Manhattan jedyny posiadacz supermocy, a nawet Supermocy przez duże S. Jest ich tak dużo, że nie mam nawet siły ich wymieniać. Najważniejsze jest to, że potrafi być w kilku miejscach jednocześnie, potrafi się teleportować nawet na Marsa, gdzie przez połowę komiksu totalnie chilluje ignorując, że Ziemia zmierza ku samozagładzie. Prócz tego nie odbiera czasu w sposób linearny, więc jest jakby wyłączony z wszystkiego, co go otacza. Na początku historii jest w związku z Laurie (o niej za chwilkę), ale później wszystko partoli, w spektakularny sposób. I jak już wspomniałam ucieka na Czerwoną Planetę (troszkę za dosłownie wziął sobie chyba, że Kobiety są z Wenus a Mężczyźni z Marsa). Ach i jest niebieski, ale nie jak Smerfy, tylko taki Błękitny bardziej.
Kolejny Doktor do kolekcji. Jest już House, Avery, Who, Watson itp. itd.

I wreszcie jest też Druga Jedwabna Zjawa, czyli Lauren Jupiter, czyli Laurie Jusperczyk jedna z moich ulubionych komiksowych heroin. Laurie jest ZAJEBISTA! Silna psychicznie, pewna siebie, feministyczna, ogarnia życie i nie pełni roli Damy w Opałach. Jasne ma swoje braki, pozwoliła swojej matce (Pierwszej Jedwabnej Zjawie) wrobić się w ten cały superbohaterski ambaras, trochę zbyt mocno polega na facetach, ale porównując ją z innymi laskami z komiksów mam ochotę głośno przyklasnąć. W dodatku na partnerów seksualnych wybiera sobie samych inteligentnych facetów. Four for you Laurie! You go Laurie! To znaczy moje  małe romantyczne serce zostało złamane, kiedy się skumałam, że ona i Błękitne Ciacho (czy wspominałam już, że przez 80% czasu Błękitne Ciacho chodzi w stroju Adama?) nie zostaną razem na końcu, ale cóż nie można mieć wszystkiego.
Taka rada dla facetów- jeśli uznacie sobie, że rozdwojenie się jest dobrym pomysłem
na ożywienie sytuacji w sypialni... zastanówcie się jeszcze raz. A potem jeszcze raz.
Aż zmienicie zdanie.

Skoro już pofangirlowałam nad postaciami, mogę przejść dalej. Dalej, czyli do warstwy wizualnej. Jako, że pisząc o książkach w tej kwestii nie mam zbytnio pola do popisu, w temacie komiksów mogę się wyszaleć. Dla dzisiejszego odbiorcy kreska będzie się wydawała przestarzała, obecnie tak się już nie rysuje. Jednak trudno jej nie docenić, jest dokładna, dopracowana co do najdrobniejszego detalu i ma niesamowitą mroczną kolorystykę utrzymaną w odcieniach fioletów, brązów i brudnej zieleni. Rozdziałów jest dwanaście, każda strona ma dziewięciopanelowy rozkład, każdy rozdział kończy się wstawkami literackimi- a to "wycinkami" z gazety, a to dokumentacją psychiatryczną, a to fragmentami autobiografii. To właśnie takie drobne smaczki, które sprawiają, że Strażnicy są pozycją wybitną.
Doktor Błękitne Ciacho cziluje na Marsie, który wbrew popularnej nazwie jest
Planetą Majtkowego Różu.

Jako, że to komiks, to cytaty wplotłam w formie ilustracji. Nie ma sensu przepisywać "dymków". (Wybacz S, wiem, że tylko dla nich czytasz moje wypociny).
Moment, który sprawił że Laurie stała się moją osobistą idolką.
I nawet jej późniejsze głupie decyzje tego nie zmieniły.

*tu wstaw dymek pożegnalny*
M.

sobota, 15 listopada 2014

Chłopcy z Placu Broni, czyli Książka Trzynasta

Autor: Mario Vargas Llosa
Tytuł: Miasto i psy
Rok wydania:1963
Liczba stron: 459
Wcale nie kupiłłam tej książki ze względu na okładkę.
Wcale nie kupiłam tej książki ze względu na okładkę.
Wcale... nieważne.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, powtarzałam sobie usiłując przeczytać tę książkę. W końcu mi się udało, ale osiągnęłam to składając ofiary z wolnego czasu, zdrowia psychicznego i przyszłego niedoszłego pierworodnego. Co gorsza moje problemy z przebrnięciem przez tę książkę nie wynikały z tego, że była to książka ZŁA. Nie, ja po prostu byłam na tę książkę za głupia. Przynajmniej na początku.
Ta okładka idealnie obrazuje,
czym zajmuje się kadet szkoły wojskowej.
Wódka, pety, dziwki, hazard. Tylko dragów brakowało.

"Miasto i psy" jest historią grupy młodych uczniów szkoły wojskowej. Jaguar, Poeta, Cava, Kędzior, Niewolnik, Boa i paru jeszcze innych umilają sobie czas paleniem papierosów, chodzeniem na dziwki i piciem alkoholu (czyli jak my wszyscy). Prócz tego kradną również odpowiedzi na egzaminy, które muszą jak wszyscy uczniowie na tej ziemi zdawać. I właśnie jedna z takich kradzieży (tym razem dotycząca egzaminu z chemii) zapoczątkuje reakcję łańcuchową, która skończy się tragedią. TRAGEDIĄ!
Podsumowanie brzmi dość klarownie prawda? Niestety dla mnie sama narracja taka nie jest. Byłam gdzieś na stronie numer 80, kiedy zorientowałam się, że kompletnie nie wiem co się w tej powieści dzieje. A to dlatego, że narrator zmienia się płynnie i bez żadnego ostrzeżenia. Historia opowiadana jest tak: perspektywa Poety BAM perspektywa Niewolnika, BAM jeszcze inna randomowa perspektywa, uwaga ratunku pomocy. Jakby tego było mało w historię raz za razem wkradają się retrospekcje, konfundując moją skromną osobę do tego stopnia, że przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem moje szare komórki nie postanowiły wziąć sobie wolnego. Dopiero po przedarciu się przez jedną czwartą powieści udało mi się wyczuć rytm tego dziwnego peruwiańskiego tańca i mogłam podążać jego śladem. Co prawda wystarczała minuta dekoncentracji, żeby pomylić kroki i znowu zastanawiać się what the actual fuck, ale nie musiałam już walczyć z przemożną ochotą, aby wrócić do pierwszego rozdziału i czytać wszystkiego od początku, bo może tym razem coś zrozumiem.
Muszę przyznać, że mnie osobę, która wiedzę o szkole wojskowej
czerpała tylko z filmu z Hilary Duff pod tytułem Kadet Kelly,
spotkało ogromne rozczarowanie.
Nikt nie machał karabinem i nie klaskał
w rytm tłustych bitów przed pięknym kolegą z roku.

Prawdę mówiąc, gdy już się człowiek zaznajomi z formą (a przynajmniej przejdzie z nią na ty) to sama fabuła jest wciągająca. Postacie są prawdziwe, dobrze scharakteryzowane i czuć, że powieść jest półautobiograficzna (semiautobiograficzna się chyba mówi?). Po prostu ma się świadomość że Vargas Llosa przeżył wojskowo-szkolny reżim i wie o czym pisze. Lubię, kiedy autorzy wiedzą o czym piszą. To musi być fajne uczucie, mi nigdy się nie zdarza (szczególnie na egzaminach).
To jest chyba najlepsza okładka na jaką trafiłam.
Pomijając tę, którą mam. Ale o tym już pisałam.

Swoją drogą wydawca mnie oszukał, bo zostało mi obiecane, że "w zaciszu internatu dochodzi między nimi do homoseksualnych zbliżeń", a jakoś nic takiego nie zauważyłam. (A uwierzcie mi, gdyby to tam było to bym zauważyła). Jeśli mam być szczera, to jak na książkę o szkole dla chłopców była ona właśnie boleśnie hetereoseksualna. Była też brutalna i posiadała w sobie opis aktu zoofilii, ale kto by tam zwracał uwagi na takie detale. Nie było też żadnych miejsc, które miałabym ochotę podkreślić i zacytować. Naprawdę prawie pół tysiąca stron i ani jednego cytatu. To już chyba jakiś rekord.
W książce jest jeden pies.
Nie traktują go dobrze.
W ogóle ilustracje jakieś słabe dzisiaj.
Ogólnie rzecz biorąc, książka nie wywołała u mnie ani zachwytu, ani wstrętu, radości, złości, nic. Ja wiem, że napisał ją Noblista. Ja wiem, że jest skandaliczna, ja to wszystko wiem z samej tylko okładki. Ale jednak z jakiegoś powodu dostrzegłszy wszystkie jej walory, pozostałam wobec niej obojętna. To trochę tak jak wtedy, gdy idzie się na randkę z osobą, która spełnia wszystkie wasze kryteria z Listy Partnera Idealnego, ale mimo wszystko nie ma żadnej chemii między wami, więc spędzacie miły wieczór, wracacie do domu i już nigdy do tej osoby nie dzwonicie i o drugiej randce nie ma mowy.
Chociaż ja z panem Vargasem Llosą spotkam się jeszcze na drugiej i trzeciej randce, za sprawą innych książek z jego listy. Mam cichą nadzieję, że wtedy coś zaiskrzy.
Moje skojarzenie, gdy tylko przewijało się słowo major,
a przewijało się kilka razy.

Odmeldowuje się,
M.

czwartek, 13 listopada 2014

Tak jak malował Pan Chagall, czyli Książka numer Dwanaście.

Autor: Jonathan Safran Foer
Tytuł: Wszystko jest iluminacją
Rok wydania: 2002
Liczba stron: 437
Wolałabym mieć tę książkę w wersji angielskiej.
Nie tylko dlatego, że ma lepszą okładkę.

Piszę mocno przytłoczona rzeczywistością i nawałem obowiązków, jaki na mnie nagle spadł, uszkadzając mi większość kończyn i śledzionę. Osobiście uważam, że czas powinien się zatrzymywać dopóki nie skończę czytać książki, ale niestety prawa fizyki mają inne zdanie, phew.
Zagubiony Amerykanin na Ukrainie.
To o tym powinien śpiewać Sting.
link
"Wszystko jest iluminacją", czyli nasza książka dnia nie jest książką wybitną w ten wyniosły sposób, w jaki wybitne są książki powszechnie uznawane za przełomowe i ambitne. Otwierając ją nie mamy w uszach Dziewiątej Symfonii Beethovena, a anielski chór jakoś nie śpieszy się aby zstąpić z nieba.. Nie znaczy to, że nie jest to książka wybitna. Wybitności nie można jej odmówić. Jest wybitna w ten sam sposób w jaki wybitny jest Odlot Disneya, zdjęcie przedstawiające bezzębną parę staruszków albo sukienka z secondhandu. Czyli, jeżeli jesteście tak sentymentalni jak ja- będziecie płakać.
Bromance jakich mało. Ale niestety nie OTP.
link
Powieść składa się z trzech przeplatających się ze sobą części- pierwszą stanowią listy pisane przez Aleksa, młodego Ukraińca do Jonathana Safrana Foera, drugą część stanowi utrzymana w takim samym stylu (o którym wspomnę później) opowieść tegoż Aleksa streszczająca pobyt Jonathana Safrana Foera na Ukrainie (lub jak kazałaby mi powiedzieć moja profesor od Psychologii Środowiskowej, w Ukrainie), trzecią część stanowi powieść jaką Jonathan Safran Foer pisze o swoich przodkach. Powieść, którą wysyła Aleksowi. Tutaj narracja jest już całkowicie zwyczajna i powszechnie uważana za normalną. Co w takim razie jest "nienormalnego" w pozostałych dwóch?
Otóż narrator. Nie mówię, że narrator jest nienormalny, wśród plejady gwiazd narracji ostatnich Książek Dnia Aleks świeci jasnym światłem klarowności psychicznej. Ma tylko drobny problem z doborem słów. A to głównie dlatego, że Aleks jest Ukraińcem, piszącym w języku, który najprawdopodobniej miał być angielskim. Miał być, bowiem Aleks tak zna się na języku langłidż, jak ja znam się na równaniach kwadratowych- coś tam było gdzieś kiedyś mi do łba tłuczone, ale szybko się skurczyło, aby ustąpić miejsca rzeczom tak ważnym jak imiona wszystkich Kardashianów (Kris, Rob, Khloe, Kourtney, Kim). Dzięki temu Aleks konstruuje takie zdania, takie niezamierzone perełki, że aż chce się z nich robić nadruki na koszulki. Użycie narratora z defektem jest obusiecznym mieczem. Owszem wyróżnia tę książkę z miliona innych, dostarcza masę rozrywki, ale czasami powoduje u czytelnika morze frustracji, która wylewała się ze mnie w postaci trzech słów: PISZŻE PO LUDZKU! Czytanie tej książki jest trochę jak słuchanie wypowiedzi Czesława Mozila, miło przez dwadzieścia minut, ale czterogodzinny monolog doprowadza na skraj szaleństwa. Dlatego jako przyszły psycholog zalecam odpowiednie dawkowanie sobie wypowiedzi Saszy.
Zapomniałam wspomnieć, że jest to trochę książka drogi.
Więc wspominam- jest to trochę książka drogi.
link
Sama fabuła jest dość prosta- Jonathan Safran Foer, Amerykanin żydowskiego pochodzenia przylatuje na Ukrainę, aby odnaleźć Augustynę, kobietę, która rzekomo uratowała jego dziadka w czasie wojny. (Swoją drogą ja zawsze mam problem z książkami, w których występuje fikcyjna wersja autora. Sztuka imitująca życie imitujące sztukę, to dla mnie za wysoki poziom abstrakcji. No chyba, że chodzi o Chmielewską. Ale Chmielewska jest królową świata). W poszukiwaniach pomagają mu: Aleks- tłumacz ledwie mówiący po angielsku (czyli nasz wyżej wspomniany narrator), Dziadek Aleksa, Aleks- "niewidomy" szofer oraz moja ulubienica- suczka imieniem Sammy Davies Junior Junior, która jest kompletnie popaprana. Jednocześnie przez fabułę przeplata się powieść pisana przez Jonathana Safrana Foera o jego przodkach zamieszkujących żydowski sztetl zwany Trachimbrodem. Jak się można domyślać biedny Amerykanin kompletnie nie jest przystosowany do wizyty na Ukrainie- boi się psów, nie jada mięsa, jest przyzwyczajony do wygód i problemów pierwszego świata (mentalność typu: ale jak to ktoś chce mnie okraść?). To zderzenie dwóch kultur Amerykańsko-Żydowskiej i Ukraińsko-Rosyjskiej jest równie absurdalne jak "Kocia Kołyska" i "Autostopem przez galaktykę". Czyli jak się już domyślacie byłam cała w skowronkach i podkreślałam co trzecie zdanie.
Tak w ogóle to zapomniałam wspomnieć, że z książki
dowiedziałam się, że nic tak kobiet nie podnieca
jak niesprawna, niedorozwinięta, prawa ręka u mężczyzny.
Okej.
link

Jednak pomimo komediowych wątków, nie jest to książka lekka, omijająca trudne tematy. Nie. To przecież książka, która cała skąpana jest w cieniu Holokaustu, nie da się więc w niej uciec od tematu poczucia winy, traumy kulturowej, historii. Autor jednak stawia im czoło w dość popularny ostatnio sposób mierzenia się z paraliżującymi nas sprawami, z ranami które chociaż bardzo chcą, nie mogą się zabliźnić. Jego sposobem na konfrontacje z tym co go boli jest brak dosłowności, przy jednoczesnym zachowaniu dosłowności, jest naszpikowanie humorem przy jednoczesnym krytykowaniu go, jest wybaczanie przy jednoczesnym przypominaniu o winie. Taka polityka środka, balansowanie na dwóch przekreślających się wzajemnie liniach argumentacji. I może paradoksalnie jest to sposób najlepszy. Nie wiem, nie mi oceniać, ja tu tylko czytam książki.
Jest też wersja filmowa. Jonathana gra
 Frodo "Wiecznie-w-podróży" Baggins... to znaczy
Elijah Wood .

Zrobiło się smutno, więc wrzucę kilka cudownie pięknych cytatów poligloty Aleksa i innych perełek z książki:
  • Brod odkryła sześćset trzynaście rodzajów smutku, a każdy był jedyną w swoim rodzaju, odrębną emocją, nie bardziej podobną do któregokolwiek spośród pozostałych smutków niż do gniewu, ekstazy, poczucia winy, czy bezsilności.  Był zatem Smutek Lustrzany. Smutek Udomowionych Ptaków. (...) Smutek Humoru. Smutek Miłości Bez Ujścia.
  • Zaobserwowałem, że gieroju zstępują z twarzy małe rzeczułki i chciałem położyć mu rękę na twarz, żeby mu być architekturą. 
  • To tylko Sammy Davies Junior, Junior. Zawsze dostaje strasznej pierdliwości w aucie, bo ono nie ma amortyzatory ani zastrzały, ale jeżeli otworzymy okno ona wyskoczy, a jest nam potrzebna jako Suka Przewodnia, dla naszego ślepego szofera, który jest zarazem mój Dziadek. Czego jeszcze nie wyrozumiasz?
  • Sztuka powstaje jako efekt udanej próby stworzenia dzieła sztuki.
  • (To ty masz duchy?)|
    (No jasne, że mam duchy)
    (A jakie są twoje duchy?)
    (Są po wewnętrznej stronie moich powiek)
    (To tam, gdzie i moje zamieszkują)
    (To ty masz duchy?)|
    (No jasne, że mam duchy)
    (Przecież z ciebie jeszcze dziecko)
    (Żadne dziecko)
    (Ale przecież nie zaznałeś miłości)
    (To właśnie są moje duchy, przestrzenie pośród miłości)\
Tytuł wpisu jest tytułem piosenki, która idealnie pasuje do książki. Google it.

Niewinnie,
M.

niedziela, 9 listopada 2014

Bo Polacy nie gęsi, tylko kondory, czyli Książka Jedenasta

Autor: Bruno Schulz
Tytuł: Sklepy Cynamonowe
Rok wydania: 1933
Liczba stron: 56
Moje (i pewnie wasze też) wydanie książki.
Wydawnictwo GREG nigdy nie zawodzi.
Najlepsza cena, najlepsze okładki, najlepsze ilustracje.
Dzisiaj mamy wpis "awaryjny". Cały weekend poświęciłam ludziom a nie książkom, zajmując się mniej ambitnymi rozrywkami takimi jak- picie alkoholu, nakładanie pudru, nabieranie tkanki tłuszczowej, żałowanie swoich decyzji. Z tego powodu mój romans z książką, o której pierwotnie miał być ten wpis tkwi wciąż na jakże obiecującym etapie pierwszej randki (a chcę do jutra dojść chociaż do trzeciej bazy). Zależało mi jednak na tym, aby moja przerwa w prowadzeniu bloga nie trwała więcej niż trzy dni. Z prośbą o pomoc udałam się więc do starego, dobrego znajomego- B. Schulza.

Ta scena jest straszniejsza niż całe "Ptaki" Hitchcocka...
link
Schulza zna każdy z nas, to taki nasz kolega z lat licealnych. "Sklepy Cynamonowe" były wałkowane na języku polskim często, gęsto i ochoczo. ONIRZYM. ONIRYZM!!! Dzięki temu wiedziałam, że będę mogła dość szybko i przyjemnie odhaczyć kolejną pozycję na liście. Szczególnie, że przemyślenia na temat tej książki, gdzieś już w tym moim bardzo małym rozumku były.

Dzisiaj będą tylko polscy ilustratorzy. Nagły wybuch patriotyzmu
spowodowany jest całkowitym brakiem ilustracji zagranicznych.
link
Myślę, że to jakim pisarzem jest Schulz idealnie zilustruje fragment rozmowy jaki przeprowadziłam na ten temat z moją współlokatorką P. (postacią legendarną i mityczną).
M (podczas lektury): Uwielbiam go, jest zajebisty. Te zdania są jak wiersze, kto tak w ogóle pisze?!
P (pełna niesmaku): No właśnie nikt. Mówiłam, że jest pojebany.
I w sumie P. ma rację. Nikt tak nie pisze, sposób budowania zdań jak i świata przedstawionego jest tak oryginalny, że trudno go nawet do kogokolwiek porównać. To jest trochę sałatka słowna. Zrobiona z prawdziwie soczystych, uchodzących za delikatesy słów, ale wciąż sałatka. Bruno faktycznie nie będzie zachwycał każdego, "Sklepy Cynamonowe" to nie jest bestseller, tu akcja nie płynie wartkim strumieniem, raczej sączy się jak z nieszczelnego kranu. Aby opisać jedną czynność, nawet najbanalniejszą, autor używa średnio 3241 słów, w tym 342, których nie rozumiem. I mi jako estetce podoba się ta poetyckość, jednak doskonale rozumiem, że pragmatyczna P. może uważać taki zabieg za zwykłą stratę czasu i popisywanie się swoją elokwencją.


Manekiny pełnią w książce ważną rolę,
ale ja bojkotuję dzisiaj wszystko, co
jest chude, więc nie będę o nich pisać.
link

Lektura "Sklepów Cynamonowych" nie jest porywająca. Nie przysłania nam całego świata, wręcz przeciwnie trzeba się bardzo koncentrować, żeby w środku przepastnego porównania nie zacząć myśleć o tym co zjemy na obiad, czy Bert i Ernie z Ulicy Sezamkowej nie są przypadkiem parą albo czy Benedict Cumberbatch naprawdę się zaręczył. Innymi słowy "Sklepów Cynamonowych" się nie pochłania, nimi się delektuje. Utrzymaniu koncentracji nie pomaga też fakt, że opowieść prawie zupełnie pozbawiona jest fabuły. Mamy tu życie rodzinne widziane oczami dziecka (o czym pomocnie niczym Spinacz w Wordzie, przypomina mi opracowanie mojego wydania), mamy tu mitologizację postaci, jakiś taki magiczny realizm (ONIRYZM, ONIRYZM) i tak naprawdę niewiele więcej. Jeśli chcesz czytać "Sklepy Cynamonowe" dla fabuły to niestety ... Error 404 plot not found.
Tę ilustrację wklejam, bo znam autorkę. Ogólnie polecam jej twórczość,
link
Mi miłośnikowi piękna i absurdu, studentce psychologii smakuje jednak to, czym karmi nas Bruno. Opowieść o chorobie jego ojca (pół godziny się zastanawiałam jaką diagnozę postawić), opisy metamorfozy w ptaka /karalucha, wszystko to jest tak niesamowicie surrealistyczne, że moja wyobraźnia aż omdlewa z zachwytu (jak fanki One Direction na koncertach). To wszystko jest tak piekielnie plastyczne, że mam ochotę sprzedać nerkę, kupić bilet do USA, wystalkować Tima Burtona i, grożąc mu szczotką do włosów, zmusić go, aby wyreżyserował film na podstawie tej książki. Szczególnie, że Burton, podobnie jak Schulz "czuje miasto", potrafi je ożywić, nadać mu cech tajemniczych, ezoterycznych, fantastycznych. Ja sama jestem raczej fanką dialogów, a nie opisów, ale muszę przyznać, że czytając o Ulicy Krokodyli podwinęły mi się palce u stóp (oznaka bookgasmu). Schulz jest iluminatorem zdań- tworzy z każdego z nich miniaturowe dzieło sztuki. Każde zdanie jest cytatem, nie ze względu na treść, a na formę. Czyli klasyczny przyrost formy nad treścią. I jedni tę rozrośniętą formę mogą uznać za kwiat, drudzy za chwast. Ja uznaję za kwiat i wsadzam do wazonu.
Ojciec, który w późniejszej części opowieści zamienia się w ptaka.
Bo niby jest szalony. Ja tam sobie twierdzę, że był animagiem, duh.
link

Jak zwykle żegnam cytatami:
  • Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet. 
  •  Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. 
  •  Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym, jak szósty mały palec u ręki, wyrasta kędyś trzynasty, fałszywy miesiąc. 
  •  Materia jest najbierniejszą i najbezbronnniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materji są nietrwałe i luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Niema żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjścia dla nowej apologji sadyzmu. 
  •  Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.

Pozdrawiam,
Jeszcze nieopierzona,
M.