Tytuł: Z pokorą i uniżeniem
Rok wydania: 1999
Liczba stron: 111
Okładka chyba musi dotyczyć "oraz innych powieści", bo z powieścią tytułową ma wspólnego tyle co ja i Johnny Knoxville (czyli niewiele) |
Dzisiaj znowu będzie nieco osobiście. I to aż na dwóch frontach. A to za sprawą belgijskiej pisarki Amelie Nothomb. Przypuszczam, że większość z was nie wie kim jest ta pisarka. Ja też nie wiedziałam, a raczej nie wiedziałam, że wiedziałam dopóki nie przejrzałam listy wszystkich książek jakie napisała. I wtedy okazało się, że bardzo dobrze wiem kim jest. Jest autorką jednej z moich ukochanych książek. Książka nosi tytuł "Słownik imion własnych" i przeczytałam ją tak dawno temu, że zapomniałam, kto ją napisał. Zapomniałam nawet, o czym tak dokładnie była. Fakty przemijają, wrażenia pozostają. Pamiętam doskonale, że "Słownik imion własnych" był moją ulubioną książką przez jakiś rok może dłużej. Kiedy ktoś mnie pytał o ulubioną książkę odpowiadałam bez zająknięcia słownikimionwłasnych. Jednak szybko się z tego wycofałam, okazało się bowiem, że nikt inny tej książki nie przeczytał. Nie ma własnej wikipedii, nie jest lekturą szkolną, a autorka nie zginęła w tragicznych okolicznościach. A że co z oczu to z serca, to szybko o niej zapomniałam.
Jak widać na załączonym obrazku autorka książki jest super, kapelusz ukradła Szalonemu Kapelusznikowi i w dodatku nie udaje, że nie jada. Jak dorosnę chcę być jak ona. |
Skoro jednak nie wiedziałam kim jest autorka Dzisiejszej Książki Dnia, to dlaczego wybrałam właśnie, a nie jedną z 900. innych pozycji? Krótka piłka- zainteresował mnie temat. Otóż książka jest zapisem przeżyć belgijskiej dziewczyny wkraczającej z własnej woli w szeregi japońskich korpo-szczurów. Misja samobójcza, prawda? Ja jednak czytając ten opis poczułam delikatne uczucie zazdrości- swego czasu sama byłam szczerze zakochana w kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni, przeżyłam nawet krótki romans z japonistyką, który skończył się złamanym sercem. I chociaż jak już wspomniałam uczucie się wypaliło, to sentyment pozostał. Z tego właśnie powodu położyłam łapę na tej powieści podczas dzisiejszej wizyty w księgarni.
Jest też oczywiście ekranizacja. O BOŻE WŁAŚNIE ZDAŁAM SOBIE SPRAWĘ, ŻE JĄ WIDZIAŁAM! |
Lekko się jednak rozczarowałam. Z opisu w Biblii wywnioskowałam, że będzie to komedia, zabawne zderzenie dwóch kultur (hahaha jestem taka europejska, wy tacy japońscy hahaha chodźmy na karaoke). Nic z tego, ta książka jest raczej przygnębiająca. Główna bohaterka (którą chyba można utożsamiać z autorką) zostaje przyjęta jako tłumacz, jednak oczywiście nikt jej nie docenia, dostaje zlecenia w stylu: skseruj tę 1000 stron ręcznie, bez użycia podajnika papieru. Och, popatrz jest krzywo, skseruj jeszcze raz. Dalej o milimetr za bardzo w lewo, spróbuj jeszcze raz i jeszcze raz ad mortem defecatam. Później musi się też bawić w księgową, a gdy to też jej nie wychodzi (trudno, żeby wychodziło skoro jest TŁUMACZEM nie FINANSISTKĄ) co kończy się tragicznie, gdyż biedaczka nie jest w stanie poprawnie przeprowadzić chociaż jednego obliczenia (tak bardzo cię rozumiem siostro). Zabawa w księgowość kończy się brakiem snu przez ponad 72 godziny, zaśnięciem pod grubą warstwą odpadków i otrzymaniem łatki osoby opóźnionej intelektualnie. Jakby tego było mało, biedną Amelkę degradują ją do pozycji tak zwanej babci klozetowej. Każdy marzy o takim happy endzie, prawa? Jak więc widać nie jest to historia od pucybuta do milionera, nie ma żadnego księcia na białym koniu, żadnych postaci z różowymi włosami, walk na miecze, jednorożców. Nie ma nawet kotów, niczego co mogłoby mnie wprowadzić w dobry nastrój. Jedynym plusem tej książki jest to, że jest krótka.
Jako, że nie ma żadnych ilustracji do książki powklejam trochę gifów z bardziej optymistycznej wersji korpoegzystencji. |
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła powieść. To po prostu jest coś, przynajmniej dla mnie wyjątkowo nieprzyjemnego. Liczyłam na landrynkę, a dostałam miętówkę. Wszystko jest opisane z dystansem, racjonalnie, bez emocji. Główna bohaterka znosi upokorzenia z ogromną godnością (nie dała nikomu po ryju, ja na jej miejscu zdzieliłabym każdego, niektórych nawet dwa razy). Nie składa także wymówienia, tylko siedzi i szoruje te kible tłumiąc moim zdaniem niewytłumaczalne ataki wesołości. Co więcej, swoją główną prześladowczynię darzy ciepłymi uczuciami. Na tyle ciepłymi, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z jakimś pokręconą gałęzią syndromu sztokholmskiego. Praktycznie za każdym razem, gdy pada nazwisko jej przełożonej towarzyszy mu akapit dotyczący tego jak piękna i elegancka jest owa japońska nimfa biurowa. Aż miałam ochotę zacząć się uczyć do sesji, byleby tego dłużej nie czytać.
Ja. Za każdym razem jak otwieram usta. Albo jak stukam w klawiaturę. Po prostu ja zawsze. |
Jako była studentka japonistyki, wiem doskonale o co chodziło pisarce, wiem, że chciała pokazać, że Japonia to nie tylko kraj ninja, anime i głupich teleturniejów. Że różnice kulturowe nie upraszczają się do "ja do ryby zjem ziemniaki, ty ryż, a on maniok". Serio, załapałam, dość jasno to przedstawiłaś, wiadomość doszła. Mimo wszystko jednak nie podobał mi się sposób w jaki zostało to opisane. W powieści jest na przykład ustęp na cztery strony traktujący o tym, że niesamowite jest to, że japońskie kobiety nie popełniają masowo samobójstw. Nie wiem jak wy, ale ja na miejscu Japonek poczułabym się nieco obrażona. Nothomb pisze tak jakby znała kulturę i Japończyków od podszewki, a jednak wszyscy w jej powieści są stereotypowi, jednowymiarowi, pozbawieni jakichkolwiek cech prócz pracoholizmu. Jak na kogoś, kto ma się za wielbiciela kultury wschodu autorka nieźle zmasakrowała obiekt swoich uczuć. Moim zdaniem postąpiła niesprawiedliwie i krzywdząco, kładąc tylko jedną warstwę na obrazie tak skomplikowanego, złożonego pełnego sprzeczności kraju jakim jest Japonia. Zrobiła też coś, czego osobiście NIENAWIDZĘ- wybieliła swoją bohaterkę do granic możliwości, wyprała ją z wszelkich wad, nałożyła maskę niewiniątka i ofiary. Pamiętając o tym, że w przypadku tej powieści główna bohaterka=autorka jest to zabieg świadczący o skrajnym narcyzmie, którzy przyprawia mnie o mdłości.
Podsumowując, nie wiem co myśleć o tej książce. Nothomb umie pisać (serio polecam Słownik imion własnych, polecam!). Czyta się miło i przyjemnie. A jednak czuję się skrzywdzona. Autorka ograniczyła się do opisania tylko jednej strony życia w Japonii, skoncentrowała się tylko na korpokarierze, ignorując wszystko co w Tokio jest piękne. Miała okazję stworzyć kolorową baśń, a stworzyła szary reportaż. I chociaż japońskie podejście do pracy i obowiązku przedstawiła co do joty, to jednak bądźmy szczerzy, gdyby któreś z was pracujących w Mordorze jednego z warszawskich odpowiedników takiego miejsca napisało powieść, to wcale nie wyglądałoby to lepiej. Bo jak to wszyscy wiemy All work and no play makes Jack a dull boy.
Och Michael... Michael... |
I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszą wypowiedź. Nie będzie cytatów, bo jest późno, a powieki płaczą, że dawno nie oglądałam ich spodu.
じゃあね,
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz