poniedziałek, 19 stycznia 2015

The Office po japońsku, czyli Książka Numer Trzydzieści Cztery

Autor: Amélie Nothomb
Tytuł: Z pokorą i uniżeniem
Rok wydania: 1999
Liczba stron: 111
Okładka chyba musi dotyczyć "oraz innych powieści",
bo z powieścią tytułową ma wspólnego tyle co ja
i Johnny Knoxville (czyli niewiele)
Dzisiaj znowu będzie nieco osobiście. I to aż na dwóch frontach. A to za sprawą belgijskiej pisarki Amelie Nothomb. Przypuszczam, że większość z was nie wie kim jest ta pisarka. Ja też nie wiedziałam, a raczej nie wiedziałam, że wiedziałam dopóki nie przejrzałam listy wszystkich książek jakie napisała. I wtedy okazało się, że bardzo dobrze wiem kim jest. Jest autorką jednej z moich ukochanych książek. Książka nosi tytuł "Słownik imion własnych" i przeczytałam ją tak dawno temu, że zapomniałam, kto ją napisał. Zapomniałam nawet, o czym tak dokładnie była. Fakty przemijają, wrażenia pozostają. Pamiętam doskonale, że "Słownik imion własnych" był moją ulubioną książką przez jakiś rok może dłużej. Kiedy ktoś mnie pytał o ulubioną książkę odpowiadałam bez zająknięcia słownikimionwłasnych. Jednak szybko się z tego wycofałam, okazało się bowiem, że nikt inny tej książki nie przeczytał. Nie ma własnej wikipedii, nie jest lekturą szkolną, a autorka nie zginęła w tragicznych okolicznościach. A że co z oczu to z serca, to szybko o niej zapomniałam.
Jak widać na załączonym obrazku
autorka książki jest super,
kapelusz ukradła Szalonemu Kapelusznikowi
i w dodatku nie udaje, że nie jada.
Jak dorosnę chcę być jak ona.
Skoro jednak nie wiedziałam kim jest autorka Dzisiejszej Książki Dnia, to dlaczego wybrałam właśnie, a nie jedną z 900. innych pozycji? Krótka piłka- zainteresował mnie temat. Otóż książka jest zapisem przeżyć belgijskiej dziewczyny wkraczającej z własnej woli w szeregi japońskich korpo-szczurów. Misja samobójcza, prawda? Ja jednak czytając ten opis poczułam delikatne uczucie zazdrości- swego czasu sama byłam szczerze zakochana w kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni, przeżyłam nawet krótki romans z japonistyką, który skończył się złamanym sercem. I chociaż jak już wspomniałam uczucie się wypaliło, to sentyment pozostał. Z tego właśnie powodu położyłam łapę na tej powieści podczas dzisiejszej wizyty w księgarni.
Jest też oczywiście ekranizacja.
O BOŻE WŁAŚNIE ZDAŁAM SOBIE SPRAWĘ,
ŻE JĄ WIDZIAŁAM!
Lekko się jednak rozczarowałam. Z opisu w Biblii wywnioskowałam, że będzie to komedia, zabawne zderzenie dwóch kultur (hahaha jestem taka europejska, wy tacy japońscy hahaha chodźmy na karaoke). Nic z tego, ta książka jest raczej przygnębiająca. Główna bohaterka (którą chyba można utożsamiać z autorką) zostaje przyjęta jako tłumacz, jednak oczywiście nikt jej nie docenia, dostaje zlecenia w stylu: skseruj tę 1000 stron ręcznie, bez użycia podajnika papieru. Och, popatrz jest krzywo, skseruj jeszcze raz. Dalej o milimetr za bardzo w lewo, spróbuj jeszcze raz i jeszcze raz ad mortem defecatam. Później musi się też bawić w księgową, a gdy to też jej nie wychodzi (trudno, żeby wychodziło skoro jest TŁUMACZEM nie FINANSISTKĄ) co kończy się tragicznie, gdyż biedaczka nie jest w stanie poprawnie przeprowadzić chociaż jednego obliczenia (tak bardzo cię rozumiem siostro). Zabawa w księgowość kończy się brakiem snu przez ponad 72 godziny, zaśnięciem pod grubą warstwą odpadków i otrzymaniem łatki osoby opóźnionej intelektualnie. Jakby tego było mało, biedną Amelkę degradują ją do pozycji tak zwanej babci klozetowej. Każdy marzy o takim happy endzie, prawa? Jak więc widać nie jest to historia od pucybuta do milionera, nie ma żadnego księcia na białym koniu, żadnych postaci z różowymi włosami, walk na miecze, jednorożców. Nie ma nawet kotów, niczego co mogłoby mnie wprowadzić w dobry nastrój. Jedynym plusem tej książki jest to, że jest krótka.
Jako, że nie ma żadnych ilustracji do książki powklejam trochę gifów
z bardziej optymistycznej wersji korpoegzystencji.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła powieść. To po prostu jest coś, przynajmniej dla mnie wyjątkowo nieprzyjemnego. Liczyłam na landrynkę, a dostałam miętówkę. Wszystko jest opisane z dystansem, racjonalnie, bez emocji. Główna bohaterka znosi upokorzenia z ogromną godnością (nie dała nikomu po ryju, ja na jej miejscu zdzieliłabym każdego, niektórych nawet dwa razy). Nie składa także wymówienia, tylko siedzi i szoruje te kible tłumiąc moim zdaniem niewytłumaczalne ataki wesołości. Co więcej, swoją główną prześladowczynię darzy ciepłymi uczuciami. Na tyle ciepłymi, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z jakimś pokręconą gałęzią syndromu sztokholmskiego. Praktycznie za każdym razem, gdy pada nazwisko jej przełożonej towarzyszy mu akapit dotyczący tego jak piękna i elegancka jest owa japońska nimfa biurowa. Aż miałam ochotę zacząć się uczyć do sesji, byleby tego dłużej nie czytać.
Ja. Za każdym razem jak otwieram usta.
Albo jak stukam w klawiaturę.
Po prostu ja zawsze.
Jako była studentka japonistyki, wiem doskonale o co chodziło pisarce, wiem, że chciała pokazać, że Japonia to nie tylko kraj ninja, anime i głupich teleturniejów. Że różnice kulturowe nie upraszczają się do "ja do ryby zjem ziemniaki, ty ryż, a on maniok". Serio, załapałam, dość jasno to przedstawiłaś, wiadomość doszła. Mimo wszystko jednak nie podobał mi się sposób w jaki zostało to opisane. W powieści jest na przykład ustęp na cztery strony traktujący o tym, że niesamowite jest to, że japońskie kobiety nie popełniają masowo samobójstw. Nie wiem jak wy, ale ja na miejscu Japonek poczułabym się nieco obrażona. Nothomb pisze tak jakby znała kulturę i Japończyków od podszewki, a jednak wszyscy w jej powieści są stereotypowi, jednowymiarowi, pozbawieni jakichkolwiek cech prócz pracoholizmu. Jak na kogoś, kto ma się za wielbiciela kultury wschodu autorka nieźle zmasakrowała obiekt swoich uczuć. Moim zdaniem postąpiła niesprawiedliwie i krzywdząco, kładąc tylko jedną warstwę na obrazie tak skomplikowanego, złożonego pełnego sprzeczności kraju jakim jest Japonia. Zrobiła też coś, czego osobiście NIENAWIDZĘ- wybieliła swoją bohaterkę do granic możliwości, wyprała ją z wszelkich wad, nałożyła maskę niewiniątka i ofiary. Pamiętając o tym, że w przypadku tej powieści główna bohaterka=autorka jest to zabieg świadczący o skrajnym narcyzmie, którzy przyprawia mnie o mdłości.
To też ja. Zawsze. Na przykład kiedy zastanawiam się co ta książka robi na Liście.
Ale też kiedy zastanawiam się nad wzorami statystycznymi.
Albo na tym jak działa odkurzacz. Albo samolot. Albo mózg Miley Cyrus.
Podsumowując, nie wiem co myśleć o tej książce. Nothomb umie pisać (serio polecam Słownik imion własnych, polecam!). Czyta się miło i przyjemnie. A jednak czuję się skrzywdzona. Autorka ograniczyła się do opisania tylko jednej strony życia w Japonii, skoncentrowała się tylko na korpokarierze, ignorując wszystko co w Tokio jest piękne. Miała okazję stworzyć kolorową baśń, a stworzyła szary reportaż. I chociaż japońskie podejście do pracy i obowiązku przedstawiła co do joty, to jednak bądźmy szczerzy, gdyby któreś z was pracujących w Mordorze jednego z warszawskich odpowiedników takiego miejsca napisało powieść, to wcale nie wyglądałoby to lepiej. Bo jak to wszyscy wiemy All work and no play makes Jack a dull boy.
Och Michael... Michael...

I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszą wypowiedź. Nie będzie cytatów, bo jest późno, a powieki płaczą, że dawno nie oglądałam ich spodu.

じゃあね,
M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz