poniedziałek, 20 lipca 2015

Wino, kobieta i most, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Trzy

Autor: Ernest Hemingway
Tytuł: Komu bije dzwon
Rok wydania: 1940
Liczba stron: 576
Bardzom rada, że nie musiałam tej książki kupować.

Moja rodzicielka-żywicielka i ja zgadzamy się w wielu kwestiach. Obie uważamy, że Aidan Turner jest piękny, Sherlock BBC jest darem niebios, a ćwiczenia Ewy Chodakowskiej to kara za preferowanie frytek od strąków fasoli. Niestety jednak w kwestiach stricte literackich mamy równie odmienne poglądy co papież Franciszek i Jerzy Urban. Dlatego, gdy poinformowała mnie, że Dzisiejsza Książka Dnia należy do jej ulubionych i czytała ją trzy razy wiedziałam, że nie czeka mnie nic dobrego. Miałam rację. 
W dzisiejszych ilustracjach do wpisu szukam odpowiedzi na nurtujące mnie
i najwyraźniej również Ernesta pytanie: Komu bije dzwon?
"Komu bije dzwon" stawiana jest przez wielu na piedestale. Często określa się ją mianem "najlepszej powieści Hemingwaya". Szczerze? Kompletnie nie pojmuję, o co tyle szumu, hałasu i wrzawy. To wcale nie jest dobra książka. Ośmielę się nawet uznać, że musi się z całej siły starać, aby nie spaść w przepaść książek tak przeciętnych, że aż miernych. Jeśli coś ją wyróżnia to raczej jej mankamenty, a nie zalety.
Jeśli dzwonem dzwoni Quasimodo, to pewnie bije Esmeraldzie.

Zacznijmy od początku. Po pierwsze jest to książka o wojnie. O zwykłej, domowej, hiszpańskiej, komunistyczno-faszystowskiej. Logiczne może się więc wydawać, że skoro cała akcja dzieje się w kraju pięknych Południowców, to głównym bohaterem książki powinien być jakiś Pedro albo inny Juan, czyż nie? Otóż właśnie nie, głównym bohaterem (i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo oczywiście heroizm wycieka mu porami silniej niż pot) jest Amerykanin- Robert Jordan (imię zrośnięte z nazwiskiem, nigdy się bez niego nie pojawia). Robert Jordan jest wykładowcą języka hiszpańskiego na uniwersytecie w Montanie, ale jakimś cudem uznaje za dobry pomysł pchanie się w nie swoją wojnę. Przyczyny takiej decyzji w książce nie zostały podane, więc nie mogę wam ich podać. Moim osobistym zdaniem stężenie heroizmu przekroczyło dopuszczalne normy i facetowi zwyczajnie odbiło. Tak czy inaczej, Robert w całej książce ma tylko jedno zadanie- wysadzić most. Tylko to ma zrobić. Nic więcej. Niestety zajmie mu to całe 576 stron...
A jeśli to Dzwon Wolności to pewnie Barney'owi, bo go polizał

... czyli około 3 dni (które ciągnęły się jak stulecia, lekcje fizyki i rozgrywki golfa). Co ciekawe, Robert zamiast siąść zrobić jedno wielkie bum i gotowe, prosi o pomoc bandę partyzantów pod wodzą Pabla- rozchwianego emocjonalnie miłośnika koni oraz jego kochanki Pilar (która jest jedyną inteligentną postacią w całej powieści). W bandzie jest Cygan, Augustin i kilku innych bohaterów, którzy byli tak niezwykle ważni, że dzień po przeczytaniu książki nie pamiętam ich imion, ale jest też Maria. Domyślacie się do czego zmierzam?
A może temu Panu, który zabrał Phoebe pieniądze z dobroczynnego wiaderka?

Tak właśnie tak. Znowu jak na minę, trafiłam na ten koszmarny topos miłości natychmiastowej, od pierwszego wejrzenia i głębokiej. Co z tego, że nic o sobie nie wiedzą, a Maria niespełna miesiąc temu została brutalnie zgwałcona, ogolona na łyso i sponiewierana. Co z tego, że zamordowali jej całą rodzinę. Nagle pojawił się przystojny Amerykanin i trzask! cała w pąsach. On głaszcze ją po głowie, nazywa króliczkiem (znalazł się Hugh Hefner od siedmiu boleści), a ona planuje ślub. 
Metallica też się zastanawiała komu on bije, więc może...
może właśnie jej...

Dawno, ale to dawno nie czytałam tak koszmarnie szowinistycznego opisu relacji damsko-męskich. Już pomińmy fakt, że wyznają sobie miłość po mniej niż 12 godzinach spędzonych razem. Oraz to, że zamienili ze sobą może z trzy zdania. Ta relacja przypomina mi bardziej relację Zgredek-Harry Potter (plus seks) niż normalną relację zakochanych w sobie ludzi. Maria łazi za Robertem Jordanem jak mały szczeniak. Wiecznie pyta go, jak może mu pomóc, jak może go uszczęśliwić, co może dla niego zrobić. Pierze mu skarpetki, karmi go, błaga aby ją kochał. A Robert co? Robert traktuje ją jak skrzyżowanie prostytutki ze służąca ("Poszukaj mi skarpetek Maria", "Uważaj żeby nie spalić moich trepów przy suszeniu Maria", "Podaj mi wino Maria"). W pewnym momencie mówi nawet "Nie mogłabyś mi wysuszyć stóp włosami?" Przysięgam, że gdyby kiedykolwiek jakiś facet tak do mnie powiedział, to może i wysuszyłabym mu stopy, ale z krwi, która ściekałaby z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się jego przyrodzenie. Oczywiście u Hemingwaya jest to opatrzone dużym natężeniem wyznań miłosnych rodem z Harlequinu, tak aby nikt się nie skumał, że to seksizm jak w mordę strzelił.
Chyba, że to Dzwon Piekielny.
Wtedy bije AC/DC
Ale pomińmy już ten godny pożałowania wątek miłosny. Skupmy się przez chwilę na warstwie literackiej. Swego czasu czytałam dużo fanficów opartych na anime. W takich fanficach osoby bez biegłej znajomości języka japońskiego wrzucały w dialogi randomowe japońskie słowa, ot tak, żeby przypomnieć, że akcja dzieje się w Japonii. Hemingway zrobił dokładnie to samo tylko, że z hiszpańskim. Co więcej nawet konstrukcje zdań ułożył w ten sposób, aby przypominała dosłowną translację z hiszpańskiego. Niestety, chociaż można pomalować cebulę tak, aby wyglądała zupełnie jak jabłko, to zdradzi ją zapach. Niektóre słowa są źle przetłumaczone na zasadzie podobieństwa fonetycznego. Inne są zupełnie wyjęte z kontekstu. Jeszcze inne brzmią śmiesznie i groteskowo ujęte w klamrę słów typowo angielskich. Mnie jednak najbardziej irytowały hiszpańskie wstawki. Skoro cała konwersacja odbywa się po hiszpańsku, po co zostawiać jedno słowo bez tłumaczenia? Albo po co cokolwiek tłumaczyć? Czemu nie napisać wszystkich dialogów po hiszpańsku? Przynajmniej nic bym nie zrozumiała i nie załamywałabym rąk nad ich jakością.
Enrique ma całą piosenkę o tym, żeby zadzwonić w jego dzwon,
czyżby to właśnie jemu?

Jak widać książka ma kilka kardynalnych błędów. Jednak najgorsze jest to, że niesamowicie się przy niej nudziłam. Na tyle mocno, że wyłączał mi się mózg podczas czytania niektórych rozdziałów. W pewnym momencie orientowałam się, że nie wiem co się właściwie dzieje- zupełnie jakbym przespała środek filmu, który właśnie oglądam. To chyba najlepsze porównanie- ja zasypiałam przy tej książce pomimo wodzenia oczami po literkach. Z letargu budziły mnie jedynie kolejne bezsensowne wyznania miłości albo zdania, które były tak złe, że aż dobre. Nie mówię, że książka ta nie ma niezłych momentów, ma ich dość pokaźną ilość. Ale są one wysypane jak perły przed wieprze. Wpadają jak słoik nutelli w cysternę ekskrementów. Innymi słowy, koniec końców nic nie zostaje z ich wartości.
Ewentualnie Lindsay i reszcie plastików....

Jak widać Ernest niezbyt przypadł mi do gustu. Jednak można się było tego spodziewać. Dam mu jeszcze szansę podczas czytania innych książek z listy, ale wątpię, żeby szowinista-alkoholik-zabójca wszystkich możliwych zwierząt zdobył moje serce. Naprawdę w to wątpię...
Przeczytałam całą książkę i nikomu nie zabił dzwon.
Kilka razy ktoś kogoś zabił. Ale nie dzwonem.
Czuję się oszukana. 

Kończę cytatami:
  • Nigdy niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. Po prostu większość ludzi nie ma szczęścia tego przeżyć. Sam jeszcze nigdy tego nie miałeś, a teraz masz. To, co masz z Marią – obojętne, czy będzie trwało przez dziś i kawałek jutra, czy przez całe długie życie – jest najważniejszą sprawą, jaka może się zdarzyć człowiekowi. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że to nie istnieje, ponieważ sami nie mogą tego zaznać. Ale ja ci powiadam, że to jest prawdziwe, że to już masz i że spotkało cię wielkie szczęście, nawet gdyby ci jutro przyszło umrzeć.
  • Śmierć powinno się brać jak aspirynę.
  • Inteligentni ludzie są często zmuszani do picia, by bezkonfliktowo spędzać czas z idiotami.
  • Nie jest tchórzostwem poznać się na tym, co głupie. Ani nie jest głupie poznać się na tchórzostwie.
  • W niebezpieczeństwie bezpieczeństwem jest wiedzieć, ile można ryzykować.
Żegnam.
Ani nie zabita, ani nie zadzwoniona,
M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz