poniedziałek, 13 lipca 2015

Romans po rosyjsku, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Dwa

Autor: Lew Tołstoj
Tytuł: Anna Karenina
Rok wydania: 1877
Liczba stron: 909
Nie wierzcie w napis "Historia miłosna wszech czasów",
Casper przyjazny duch jest lepsza historią miłosną
niż ta książka.
(tym razem nie moja, tylko P.)

Kolejna powieść za mną. Tym razem zostałam przeniesiona w świat zimnej, nieprzystępnej osiemnastowiecznej Rosji i gorącego jak ogień i równie jak on niebezpiecznego uczucia. Innymi słowy ja i moja ulubienica "Głupia miłość matka złych decyzji" spotykamy się ponownie. 
Bo to zła kobieta była.
link

Literatura rosyjska jest dla mnie cudownym tworem. Nigdy jeszcze się na niej nie zawiodłam. Podczas gdy literatura południowoamerykańska raz za razem usiłuje mnie utopić wśród fal zażenowania, literatura rosyjska jest bezpieczną przystanią, gdzie mogę się schować, wiedząc, że nie umrę ze wstydu w imieniu autora. Także tym razem carski kraj stanął na wysokości zadania i zaserwował mi powieść, która, może i doprowadzała mnie do skrajnej frustracji, ale zrobiła to z takim wdziękiem i klasą, że nie mogę się skarżyć (chociaż znacie mnie- i tak to zrobię).
A nawet nie zła co fatalna.
Autorka: Ludmila Kalmaeva

"Anna Karenina"- dzisiejsza powieść dnia, jest książką złożoną. Trudno, żeby nie była złożona, ta książka liczy sobie ponad 900 stron. To prawie tyle samo co Pismo Święte, a ono przecież opisuje wszystko od początku do końca świata. O czym innym można zapisać kilogram stron? (spoiler alert: o miłości). 
Zasadniczo powieść rozbija się na dwa główne wątki- wątek Anny Kareniny, matki, żony i kochanki. Postaci skrajnie tragicznej, nad którą wszyscy wylewają łzy rzewne (a ja zgrzytam zębami z frustracji) oraz wątek Lewina- mieszkającego na wsi szlachcica, mistrza rozkmin, które (przyznaje się bez bicia) po pewnym czasie skrzętnie omijałam. Jeden wątek jest tak irytujący, że aż krew się gotuje, drugi tak nudny, że sama stygnie. Jednak oba wątki znanym prawem matematyki, że dwa minusy dają plus, składają się na niesamowitą całość, której mogę jedynie przyklasnąć.
Jak spotkasz kogoś w otoczeniu śniegu i pociągu,
to jest to przeznaczenie.
serio.
Autorka: Angela Barrett

Zanim jednak pozachwycam się tym, co w powieści faktycznie na zachwyt zasługuje, kilka skarg i zażaleń. A raczej jedno, ale dość podstawowe. Otóż tytułowa bohaterka powieści oraz jej wybranek serca Aleksy Wroński są mniej więcej tak samo sympatyczni jak Joffrey z "Gry o Tron" albo Dolores Umbridge. Nie, nie są okrutni. Nie każą nikomu pisać własną krwią, ani nie strzelają z kuszy do prostytutek. Są jednak tak głupi, tak pozbawieni jakiegokolwiek zdrowego rozsądku, tak wypełnieni egotyzmem, że miałam ochotę wyrwać połowę książki i sama dopisać "szczęśliwe" zakończenie.
Ogólnie pociągi są dość ważnym motywem tej powieści
(cerkwie mniej)

Zacznijmy może od początku. Anna z początku wydaje się być sympatyczna. Ma męża, dziecko, czar i urodę. Ma nawet jakieś szczątkowe pozostałości rozumu (który jednak szybko zostaje spałaszowany przez miiiiiłoooooość). Jednak ta obiecująca postać zostaje dotknięta strzałą Amora, która moim zdaniem nie trafia ją w serce, ale w mózg powodując poważne lezje. Jak to zwykle bywa w przypadku miłości głupiej (o której pisałam już dobre kilka razy), jest to miłość natychmiastowa, od pierwszego wejrzenia i obdarzona supersiłą. Rabuje, pali, gwałci i nie bierze żadnych jeńców. Ot, Anna spotyka Wrońskiego i BAM wielka miłość na wieki. Kij mąż, on i tak ma za duże, odstające uszy (niemalże dosłowny cytat z książki), kij tam syn, Wroński nosi mundur i ma ładnego wąsa. Kto by nie rzucił wszystkiego dla faceta z mundurem i ładnym wąsem? Więc Anna rzuca wszystko, męża, dziecko, reputacje, zdrowy rozsądek, przyjaciół, godność osobistą i z "rozsądnej, czarującej istoty" zmienia się w lovezombie, które na pięć minut nie jest w stanie odkleić się od swojego lubego. Nie, nie żartuje robi ona swojemu wybrankowi większe awantury niż Kim Kardashian, kiedy zgubiła swój kolczyk za pół miliona w oceanie. Większe niż Ross, kiedy szef zjadł mu jego kanapkę. Większe niż... okej, chyba wiecie, o co mi chodzi.
Ale pamiętajcie
śnieg+pociąg+Rosja= miłość
(Anastazja anyone?)

I możecie mnie nazwać wojującą feministką i pukać się w czoło do woli, ale krew mnie zalewa, gdy skomplikowana i dobrze nakreślona postać zostaje zredukowana do "Aleeeksyyy kochaj mnie! Aleeksy spóźniasz się już pół godziny, na pewno mnie zdradzasz! Aleeeksyyyy". Gdyby jeszcze ten Wroński, był kimś godnym uwagi. Gdzie tam, prócz wspomnianego już munduru i wąsa, nie posiada on żadnych zalet. Bawidamek, podrywacz, łamacz serc, lekkoduch, nastawiony na poklask, pyszałek. Jasne ma niebieskie oczy, ładny uśmiech (pewnie też dołeczki w policzkach, dołeczki w policzkach zawsze są zwiastunem katastrofy) i dużo energii. Ma też charyzmy od wypucowanych butów po wąsy, ale nic więcej. Ani to mądre, ani to dobre, nie wiem po co zadzierać kiecę, serio. 
Ja przepraszam, ale w najnowszej ekranizacji Wroński ma mniej seksapilu
niż łysy kretoszczur.
A ten wąs to chyba mu ktoś musztardą domalował.
(W poprzedniej ekranizacji Wrońskim był Ned Stark)

W tym właśnie tkwi moje główne "ale", dwójka głównych bohaterów jest skrajnie irytująca, a pozostali (Lewin, Karenin, Kitty) wprawdzie są sympatyczn, ale równie interesujący co siedmiuset stronnicowy traktat o siedemnastowiecznych studniach powiatu wałbrzyskiego. 
Za to Keira jest tak ładna jak zawsze.

Jednak wbrew sensowi i logice, na przekór podszeptom własnego rozumu, zakochałam się w tej książce. Ok, może nie zakochałam, ale się zauroczyłam. Winię za to jej piękno. Bo to jest piękna książka. Dawno nie czytałam lepiej napisanej powieści. Jest piękna w ten sposób w jaki piękne są modelki bez makijażu- naturalna i bez niepotrzebnych ozdobników. Świeża i brutalnie prawdziwa. Zdania nie są arabeskami epitetów i metafor. Są proste i bez zawijasów i w tym tkwi ich piękno. Narracja jest szybka i wartka, a co najważniejsze wciąga. Wciąga jak pizza z czteroma serami, salami i oliwkami (w sensie, że od początku do końca). W przypadku książki, która liczy sobie tyle stron, trudno jest mówić o czytaniu od deski do deski, ale muszę przyznać, że mocno zastanawiałam się, czy nie zapytać mojego dentysty, czy mogę ją sobie w spokoju czytać, gdy będzie mi borował jeden z moich zdradzieckich zębów. I jeśli to nie przekona was, że jest to mimo wszystko, dobra książka, to nie wiem co was przekona. No chyba, że Oprah, która nazwała ją, cytuję "jedną z największych love stories wszech czasów" (You know nothing Oprah Winfrey.) 
Chociaż moją Anną zawsze będzie Sophie Marceau

Żegnam cytatami:
  • Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.
  • Przecież cały nasz świat to odrobinka pleśni, wyrosła na malusieńkiej planecie, a my sądzimy, że możemy stworzyć coś wielkiego: idee, czyny! Toż to ziarnka piasku.
  • Myślę, że najlepiej poznaje się miłość, gdy się najpierw popełni omyłkę, a potem ją naprawi...
  • Zszedł na dół starając się nie patrzeć na nią zbyt długo, jak nie patrzy się na słońce. Ale nawet nie patrząc na nią widział ją, jak widzi się słońce.
  • Jeśli prawdziwe jest powiedzenie: ile głów, tyle rozumów, to również prawdziwe: ile serc, tyle rodzajów miłości.
Chłodno jak rosyjska zima pozdrawiam,
M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz