środa, 31 grudnia 2014

Bajki Robotów, czyli Książka Numer Dwadzieścia Dziewięć

Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Ja, Robot
Rok wydania: 1950
Liczba stron: 232
Wydawnictwo Rebis znowu daje radę. Duża okejka dla nich.

Jak widać ostro baluję w sylwestra otoczona stadem rozszalałej gawiedzi jak na super imprezowiczkę przystało. (Tak naprawdę siedzę w łóżku, a towarzyszy mi mój udomowiony motyl-zombie zwany Łazarzem. O ile znowu nie umarł, trudno rozeznać u motyla). Ostatni wpis w tym roku podobnie jak pierwszy będzie o science-fiction. Nie był to oczywiście zabieg celowy, gdzie tam, moje zdolności planowania ograniczają się do przygotowania sobie outfitu na następny dzień (tylko po to, aby stwierdzić, że wyglądam w nim grubo i przebrać się 7 razy). Ale nie jestem szafiarką tylko półkarką, więc wróćmy do meritum. Dzisiejsza Ksiażka Dnia, czyli "Ja, Robot" Asimova to niestety coś czego osobiście nienawidzę. Jest to mianowicie (dramatyczna pauza) zbiór opowiadań.
Roboty to taki wdzięczny temat.
link


Jeśli książka znajduje się w mojej biblii i widzę ją na półce w księgarni, to nie tracę czasu na studiowanie obwoluty, tylko pakuję ją do koszyka. W końcu chcąc nie chcąc i tak muszę ją przeczytać. Dlatego rozczarowanie nadeszło dopiero w domu. I nie było to małe rozczarowanie w stylu: "och spóźniłam się na tramwaj i muszę marznąć przez kolejne dwanaście minut", raczej rozczarowanie podobne do: "och spóźniłam się na tramwaj, którym jechał rozdający pączki i swój numer telefonu Justin Timberlake". 
Nie potrafię wytłumaczyć co mi się nie podoba w zbiorach opowiadań, po prostu to trochę tak jakby zamiast jednego wielkiego burgera z mnóstwem dodatków dostać kilka miniburgerów, niby to samo, ale wcale nie. Kiedy czytam opowiadanie, ciągle czuję jakiś niedosyt- za mało opisów, za mało głębi postaci, za mało stron. Zanim wszystko się na dobre rozkręci, już każą mi schodzić z karuzeli. 

Dziecko i robot w moherowym berecie- istna sielanka.
link

Niemniej jednak przemogłam się i zaczęłam czytać. Pozory powieści "Ja, Robot" utrzymuje dzięki postaci Susan Calvin, która wszystkie historie przytacza dziennikarzowi prowadzącemu z nią wywiad. Historii jest dziewięć, niektórzy bohaterowie się powtarzają, a każdą opowieść łączy również temat- wszystkie tyczą się robotów oraz trzech praw robotyki. Oto one: 
- prawo pierwsze: robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy.
- prawo drugie: robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z pierwszym prawem.
- prawo trzecie: robot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z pierwszym lub drugim prawem
I tyle w kwestii fabuły całej powieści. Same historię prezentują różny poziom, kilka z nich jest fantastycznych, kilka nudzi bardziej niż niedzielne kazanie w kościele parafialnym. Do najlepszych należy opowiadanie pierwsze pod tytułem "Robbie", poświęcone "przyjaźni" dziewczynki z robotem, trzecie, traktujące o robocie z urojeniami mesjanistycznymi oraz opowiadanie pod tytułem "Kłamca" o maszynie, która rzekomo potrafi czytać w myślach. Właśnie te trzy historie wychodziły przed szereg i nadawały ton ogólnemu wydźwiękowi książki.
Nie ma nic smutniejszego niż smutny robot
(prócz smutnego szczeniaczka oczywiście)
link
Jak już wspomniałam opowiadania nie prezentują równego poziomu, nie oznacza to jednak, że znajdują się wśród nich kompletne gnioty. Myślę nawet, że gdyby wyciągnąć z nich średnią nadal utrzymywałaby się ona na poziomie powyżej przeciętnej. Nie będę was jednak oszukiwać- Asimov jest mistrzem budowania światów nie zdań. Te drugie pozostawia proste, przezroczyste i pozbawione jakichkolwiek ozdobników. Nie jest również wirtuozem tworzenia postaci, które zazwyczaj są w jego opowiadaniach bardziej plastikowe niż korpus lalki Barbie. Jednak sposób w jaki kreśli on roboty i problemy jakie stawia robotyka... matko jedyna, przygotujcie armaty, umarłam z zachwytu. Pomysłowość autora, naukowe podejście do dziedziny, która w latach 50' XX wieku nawet zbytnio nie pełzała, to wszystko zasługuje na zdjęcie czapek z głów i chylenie czół. Nikt wcześniej nie zastanawiał się nad wyzwaniami jakie mogą sprawiać zabawy ze sztuczną inteligencją. Nikt nie rozważał konfliktów człowiek versus maszyna. Asimov w tej kwestii był pionierem, torującym drogę przyszłym pokoleniom. Zapalił pochodnię, która w tym momencie świeci jaśniej niż fajerwerki, którymi za kilka godzin zostanie zbombardowana stratosfera.
Zaczyna mi być przykro, że w dzieciństwie
nie miałam przyjaciela-robota.
 Miałam tylko zwykłych nudnych przyjaciół,
którzy się męczyli i mieli mamy, które wołały
ich do domu na obiad.Pff.
link

Nie jestem pewna jaki mam stosunek do tej książki- polubiłam Susan, która choć posiadała zaledwie szkielet osobowości, wzbudzała sympatię. W dodatku była robopsychologiem. Też chcę być robopsychologiem, ale z jakiegoś powodu na moim wydziale nie otworzyli jeszcze takiej specjalizacji. Polubiłam też Donovana i Powella, dwóch bardzo pechowych specjalistów, którym wiecznie coś się przytrafia (zostają randomowo wysłani w kosmos, umierają, wracają do życia, umierają, wracają do życia, to się chyba nazywa ryzyko zawodowe). Najbardziej jednak za serce chwyciły mnie same roboty. Były takie urocze! Logiczne do bólu (nawet jeśli im odbijało, to zawsze był ku temu jakiś powód), przestrzegały reguł, były bardziej kumate niż większość ludzi, nie mogły nikogo skrzywdzić ani zranić. Czego chcieć więcej? W porównaniu z nimi homo sapiens wypadają dość blado jeśli mam być szczera. Jestem pewna, że żaden robot nie rzuciłby we mnie ogryzkiem od jabłka podczas jazdy autobusem (w przeciwieństwie do jednego dresa kilka lat temu). Nie jestem pewna, czy to właśnie było zamiarem Pana Isaaca, ale po przeczytaniu tej książki stałam się robotofilką. Już planuję wydrukować sobie koszulkę I serduszko robot.
A tutaj mamy obraz autora, który siedzi sonie na tronie.
Like a boss.
(autorka: Rowena Morill)
Koniec końców, jak na zbiór opowiadań "Ja, Robot" daję radę. Jednak nadal uważam, że gdyby z tych świetnie skonstruowanych części złożyć jedną, dobrze naoliwioną całość, to mielibyśmy produkt nie do pobicia. Nie oszukujmy się, chociaż w Power Rangers pojedyncze zordy były spoko, to dopiero megazord rozwalał system. I tak właśnie jest też z tymi opowiadaniami. Na szczęście biblia nakazuje przeczytanie jeszcze jednej książki Asimova i ta (tym razem sprawdziłam) jest już powieścią z krwi i kości. Więc trzymajcie się mocno, bo czekać nasz będzie ostra jazda.
Jeśli nadal zastanawialiście się po co nam roboty, właśnie zobaczyliście odpowiedź.
link

Rutynowo już, cytaty (dzisiaj tylko dwa, bo nie za bardzo jest co cytować)
  • Poprzez chłodne, logiczne rozumowanie możesz udowodnić właściwie wszystko... jeśli wyjdziesz z odpowiednich przesłanek.
  •  Wszystkie formy życia, świadomie lub nie, nie znoszą czyjejś dominacji. 
Pozdrawia, wasza robotofilka,
M.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Kac Vegas, czyli Książka Dwudziesta Ósma


Autor: Hunter S. Thompson
Tytuł: Lęk i odraza w Las Vegas
Rok wydania: 1971
Liczba stron: 255
Selfie z prezentem świątecznym musi być.
W jednym z moich ukochanych seriali wszechczasów (mowa oczywiście o "Gilmore Girls") główna bohaterka, totalny mól książkowy daje swojemu pierwszemu chłopakowi "Emmę" Jane Austin (pisałam już o niej) do przeczytania, on natomiast rewanżuje jej się wręczając dzisiejszą Książkę Dnia. Tak, właśnie przebrnęłam przez kultowego Huntera S. Thompsona! L'enfant terrible, autora wyklętego lat siedemdziesiątych.
Oryginalne ilustracje są autorstwa Ralpha Steadmana.
Dobre ilustracje do dobrej książki.

Jeśli nie wiecie, kim jest Hunter S. Thompson i jakiego pokroju dzieła pisał to mam dla was jedno słowo: gonzo. Gonzo to taki styl skrajnie subiektywnego dziennikarstwa, które jest bogate w dygresje, własne przemyślenia i osobiste wycieczki. Ogólnie polecam naszą koleżankę Wiki(pedię), jest bardziej pomocna niż ja w tej kwestii.
Ważne w stosunku do ,szczególnie tej książki autora, jest też drugie słowo: psychodela. Z tej powieści dowiedziałam się więcej o ćpaniu, wciąganiu, jaraniu i paleniu niż z takich klasyków lat młodości jak Pamiętnik Narkomanki, Dzieci z Dworca Zoo, czy Hera Moja Miłość. Główni bohaterowie Książki Dnia (nad)używają chyba wszystkich możliwych substancji psychoaktywnych. Czytając ich przygody czułam się jakbym cały czas żyła pod kloszem, który ktoś nagle rozwalił siekierą. Co chwila zadawałam sobie takie inteligentne pytania jak: Ale że co?! Ale jak to? Huh?!?!? Każda ze stron powieści jest wypełniona motywem ładowania w siebie wszystkiego co jest pod ręką. Dragi i alko są dla bohaterów jak oddychanie, abecadło i pacierz. Paraliż ciała po wtrynieniu andrenochromu? Nihil novi sub sole bejbe.
W tym momencie wspomnę, że książka dedykowana
jest Bobowi Dylanowi.
Mam nadzieję, że wpis dotyczący Watchmanów
nauczył was co to znaczy.
link
Jednak zacznę może od początku. Otóż główny bohater powieści Raoul Duke jest totalnym alterego pisarza. To naprawdę jest autor, po prostu się przechrzcił, żeby nie zamknęli go za harde ćpanie w Las Vegas. Nasz główny bohater i jego samoański adwokat jadą do Miasta Grzechu, aby napisać artykuł (Raoul jest dziennikarzem) na temat jakiegoś wyścigu, zawodów motocyklowych, czy czegoś w tym stylu. Nie jestem pewna, bo sam wyścig utonął w morzu używek, halucynacji i odpałów. Bohaterowie gonią słynny "amerykański sen", błądząc po omacku (lub też jadąc wypasionym cabrio, załadowanym po brzegi dragami) i próbując zrozumieć, co w ogóle się dzieje w tym momencie w Ameryce. Ogólnie ta powieść to takie "W drodze" Kerouaca na sterydach.
Widzę, że nie tylko mi słowo Gonzo kojarzy się tylko z jednym.

W tym momencie ostrzegam- Raoul i jego Adwokat to para zaćpanych dupków. Są nie do zniesienia, na wiecznym haju, wymachują pistoletami, grożą randomowym ludziom, bredzą, mają haluny, paranoje, biją kobiety, kłamią ile wlezie, kradną, łamią wszystkie kości prawa, hejtują Polaków (chyba jesteśmy najmniej lubianym narodem na całym świecie), są wulgarni, nieprzyjemni w obyciu, ogólnie są to ludzie, których należałoby odseparować od społeczeństwa. Jednocześnie jednak czyta się o nich z gwiazdami w oczach, czekając co tym razem wymyślą, jaką manianę odwalą. A robią autentycznie wszystko, czego można się spodziewać od ludzi zachlanych i zaćpanych w trzy... w sensie ostro wciętych. Kradną tysiące mydeł z hotelu, chcą się zabić wrzucając radio do wanny, atakują bogu ducha winną pokojówkę hotelową, rzucają grejpfutami o ściany, wjeżdżają samochodem w jezioro. Główni bohaterowie "Kac Vegas" w porównaniu z Raoulem i jego adwokatem, to przykładni obywatele, święci wręcz. Nie mam pojęcia jakim cudem nasza parka nie wyzionęła ducha na miejscu, ale jak widać nawet szatan bał się wziąć do siebie takich powaleńców. Ja nie żartuje, ci ludzie autentycznie rozprawiali o tym, że mają ochotę posmakować szyszynki, nie szynki, SZYSZYNKI! (dla niewtajemniczonych: to taki dynks, który znajduje się w środku mózgu i produkuje melatoninę i innę niny.).  Hannibal Lecter zaprasza na obiad panowie.
Jeśli widzisz reptilian popijających drinki
nad basenem ludzkiej krwi,
to proszę cię, zmień dilera.
link

Styl pisania autora jest niesamowity, widać, że w przeciwieństwie do Kerouaka, Thompson naprawdę jest mistrzem pióra (podobno uczył się warsztatu hardo przepisując swych idoli Fitzgeralda i Hemingwaya). To jest czysta rynsztokowa poezja. Wulgaryzmy są w niej piękniejsze od wyszukanych epitetów. Thompson jest wręcz poetą przekleństw. Ostre halucynacje opisane tak obrazowo, że aż się widzi przed oczami latające nietoperze, ludzi-jaszczurów i wszystkie inne dzikie stwory rodem z zaćpanego mózgu. Wszystko jest dosadne, ostre i mocno przyprawione. Nie ma długich, nudnych momentów, zdań, które aż krzyczą o przycięcie/wycięcie/pocięcie. Nie ma chyba w tej książce nic, co bym zmieniła (swoją drogą propsy dla tłumaczy, świetna robota).
Tak właśnie wyobrażam sobie USA
link

Muszę przyznać, że jest to jedna z ciekawszych pozycji, które przyszło mi ostatnio przeczytać.
W sumie wszyscy wiemy, że słuchanie o tripach innych ludzi zazwyczaj jest fajną zabawą. A jak jeszcze mają oni dar opowiadania to już w ogóle morze radości. Hunter S. Thompson stworzył kultową powieść kontrkultury, niszcząc i obrażając każdy skrawek konsumpcjonizmu ówczesnej Ameryki. Dla mnie jednak, wychowanej na naszej swojskiej ziemi, "Lęk i odraza w Las Vegas" jest po prostu jak ciastko z haszem- lekkostrawne, słodkie i lekko psychodeliczne.
Oczywiście jest też film z boskim Deppem w roli głównej.
(ciekawostka:Johnny  Depp i Hunter S.Thompson byli bliskimi przyjaciółmi)

Na pożegnanie cytaty:
  • Dziennikarstwo to nie zawód ani branża. To tylko mizerna szansa na zaistnienie dla popaprańców i odmieńców – fałszywe drzwi na zaplecze prawdziwego życia, obrzydliwa, zaszczana nora zabita dechami przez inspektorów budowlanych, ale dość głęboka, by każdy pijaczek mógł stoczyć się do niej z chodnika, żeby tam walić gruchę jak małpa w zoo.
  •  Mieliśmy dwa worki marihuany, siedemdziesiąt pięć kulek meskaliny, pięć bibułek nasączonych ostrym kwasem, solniczkę nabitą kokainą, i całą galaktykę tęczowych dołersów, głupawek i nakręcaczy... a także ćwiartkę tequili, ćwiartkę rumu, skrzynkę budweisera, pół litra eteru i sporo amylu
  •  Ten, kto wyzwala z siebie bestię, pozbywa się bólu bycia człowiekiem.
  • Zabij ciało, a umysł sam umrze.
Pisała do was, nie z Las Vegas a z Londynu,
M.

piątek, 26 grudnia 2014

No shit Sherlock, czyli Książka Dwudziesta Siódma

Autor: Arthur Conan Doyle
Tytuł: Pies Baskerville'ów
Rok wydania: 1902
Liczba stron: 243
Dlaczego tania książka jest dobra?
Bo jest dobra i tania
*BADUM TSS*
Kolejny klasyczny klasyk z listy klasyków. Tym razem z trupem w roli mistrza drugiego planu.
Zastanawia mnie co jest w nas takiego, że uwielbiamy czytać o "kto, kogo, czym i w jakim pokoju ukatrupił" (Colonel Mustard in the Library with the Candlestick). Krew bryzga jak w filmach Tarantino, trup ściele się często, gęsto i poziomo, podejrzani zmieniają się jak trendy na twitterze, a my obgryzamy pazurki i kwiczymy z uciechy. Jednocześnie usiłujemy sami rozwikłać zagadkę i czekamy, aż ktoś wyjaśni nam wszystko, co sami dostrzegaliśmy, ale byliśmy zbyt głupi, aby dodać dwa do dwóch (nie dziwię się, matematyka wymagająca bestia). I albowiem jesteśmy ślepi i tępi drogę wytaczają nam wybitne postacie- Pani Marple, Herkules Poirot, Nancy Drew, czy Velma ze Scooby-Doo. No i oczywiście najbardziej znany z panteonu przyklejonych do lupy domorosłych detektywów- Sherlock Holmes.
Tytułowy piesek. Jak widać urocza, słodka
i zupełnie nieszkodliwa psinka.
link
Na Liście są dwie powieści z Królem Baker Street w roli głównej. Dzisiaj zabrałam się za chronologicznie drugą z nich, tylko dlatego, że akurat wpadła mi w łapy (ach, te moje logiczne sposoby wybierania Książek Dnia). Jak się możemy domyślać książka składa się w 30% z dedukcji Sherlocka, w 34% plotek, ploteczek i poczty pantoflowej, w 10% z samej zbrodni i jej skutków i w 26% z Wąsa Watsona i dziwnych przygód osoby będącej środowiskiem naturalnym wspomnianego wyżej wąsa. Ach i mamy tutaj jeszcze tytułowego psa, bestię piekielną, cerbera z szóstego kręgu piekielnego. Fabułę można podsumować tak: pojawia się DENAT, spadkobiercy DENATA ktoś grozi, wielki pies, w sprawę wkraczają DETEKTYW i DOKTOR, wielki pies, jakieś romanse i inne zawirowania wśród PODEJRZANYCH, wielki pies, Mądry Sherlock wyjaśnia zagadkę innym, czytelnikowi opada szczęka, KONIEC.
A tu mamy jego szkielet zrobiony z literek.
Litografia taka super zabawa!
link
Po moim opisie można postawić tezę, że książka mi się nie podobała. Nic bardziej mylnego, całkiem nieźle się przy niej bawiłam, ale bądźmy szczerzy, takie książki opierają się na schematach. A schematy, mają to do siebie, że się nie zmieniają. I za to je kochamy. Razem z moją współlokatorką P. miałyśmy zwyczaj oglądać W-11 (na zawsze w naszych sercach), oglądałyśmy go na tyle często, że doskonale wiedziałyśmy, kto jest winny opierając się tylko na czasie jaki pozostał do emisji reklamy. Taki był już urok tego programu. Nawet bardziej ambitne seriale kryminalne takie jak Monk, Bones, NCIS, Castle i masa innych jest wyjątkowo sztampowa (dziwna zbrodnia, Castle ma szalony pomysł, analogia do życia codzinnego bohaterów, plottwist, kolejny super pomysł tytułowego bohatera, napisy końcowe). Tak samo jest z książkami tego gatunku. 90% z nich jest dość przewidywalna, a jednak je czytamy. Dlaczego? Moim zdaniem powody są dwa a)żeby na koniec móc krzyknąć "A nie mówiłam?!" i poczuć się jak cudowne dziecko kryminologii b)w nadziei, że trafimy na jedną z tych 10%, której zakończenie wbije nas w fotel. I czy trafimy na sytuację a) czy na b) to jesteśmy wygrani.
Zagadka. To jest:
a) ponurak
b) pies Baskerville'ów
c) wyjątkowo brzydka świnia
d) wszystkie odpowiedzi są poprawne
link
Dzisiejszy kryminał ma jednak pewną przewagę nad swoimi siostrami. Jest bowiem również taką książką o Sherlocku.  O tym Sherlocku. Co by o nim nie mówić, jest jednak najcudowniejszym z detektywów. Charyzmatyczny i ekscentryczny, z ostrym jak brzytwa dowcipem, biegiem myśli szybszym niż Usain Bolt, mający tysiąc asów w rękawie i najlepszą minę pokerzysty w historii podbija serca niczym idol nastolatek. Nic więc dziwnego, że Benedict Cumberbatch, któremu przypadł zaszczyt wcielenia się w rolę wyżej wymienionego w kultowym już serialu BBC, stał się bożyszczem kobiet i mężczyzn w każdym wieku, a jego kariera (dość zasłużenie) wyruszyła windą do nieba.
A tutaj uzbrojony w szabelkę Bazyli Mysi Detektyw
walczy z ogarem piekieł.
link
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co jeszcze powinnam o książce napisać, gdyż nie jest to żadna matrioszka skrywająca w sobie siedemdziesiąt warstw, w "Psie Baskerville'ów" dostajemy to co jest napisane na okładce- powieść kryminalną. Nic mniej, nic więcej. Jednym to wystarczy, innym nie. Ja się dobrze bawiłam siedząc obok choinki z książką na kolanach, więc polecam. Ale jeśli szukacie intelektualnego wyzwania, moralnego katharsis i drugiej powieści ukrytej między wierszami, to... od powieści Arthura Conana Doyle'a na lewo proszę.
Jeśli przypuszczaliście, że zakończę ten wpis bez wstawienia
choćby jednego gifa z Benedictem,  to znak, że jesteście mugolami,
wcale mnie nie znacie i nie wiecie czym jest piękno.
A teraz zaskoczę cytatami:
  • Co jasne i oczywiste, budzi mniejsze przerażenie niż przypuszczenia i pogłoski.
  • Intensywny wysiłek umysłowy ma to do siebie, że zaciera w pamięci ostatnie wydarzenia
  •  Niektórzy ludzie, których natura nie obdarzyła geniuszem, posiadają niezwykłą moc jego stymulowania u innych. 
  •  Na świecie jest wiele rzeczy oczywistych, któych jednak nikt nigdy nie zauważa.
Wierna wam jak pies (Baskerville'ów)
M.
P.S. muszę zacząć wymyślać lepsze sygnatury.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

W maleńkiej róży kochał się, czyli Książka Numer Dwadzieścia Sześć

Autor: Antoine de Saint-Exupéry
Tytuł: Mały Książę
Rok wydania: 1943
Liczba stron: 68
Ta książka jest już ze mną naprawdę długo i wiele przeszła.
Ale jeszcze się trzyma.
Dzisiaj lekka zmiana klimatu. Zajęta wąchaniem choinki, tyciem i kupowaniem prezentów (głównie dla siebie oczywiście), postanowiłam przeczytać coś lekkiego i przyjemnego, a że Ulissesa dopiero dopadłam w księgarni, padło na "Małego Księcia".
chociaż jest to jedna z tych powieści, które wręcz
TRZEBA czytać z oryginalnymi ilustracjami,
nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała alternatyw.
link

Mały Książę to taka powieść, którą zna każdy, czytali wszyscy, a cytują więcej niż wszyscy. Jeżeli należeliście, jak ja, do grona uroczych dziewczynek z perfumowanym pamiętnikiem zamykanym na kłódkę, gdzie wpisywały się przyjaciółki ze szkolnych lat (a raczej bądźmy szczerzy- ich mamy) to cytaty z Małego Księcia wisiały dumnie na każdej ze stron. To były te czasy, kiedy Róża faktycznie była różą, Lis lisem, a słowo metafora miało zbyt wiele sylab, żeby go zapamiętywać. I jeżeli mam być szczera to jest to chyba najlepszy okres na czytanie tej książki.Tak wiem, że tak naprawdę jest to książka dla dorosłych przebrana za bajkę, ale jednak najbardziej zapada w pamięć zanim nasze głowy zrobią się zbyt ciężkie od głębokich myśli.

dla odmiany nie mam nic "dowcipnego"
do napisania
link
Nie ma sensu opisywać fabuły (dzięki ci Panie, strasznie tego nie lubię), więc mogę od razu przejść do swoich wymysłów. Mam sentymentalny stosunek do tej książki z wielu powodów. Jest to chyba jedyna książka jaką dostałam od mojego ojca. Miałam wtedy 10 lat i były moje urodziny. Pamiętam, że czytałam ją i wyłam na końcu jak bóbr raz po raz pytając mamy "Ale on nie umarł prawda?". Długo, długo nie było drugiej takiej powieści, której zakończenie wzbudziło we mnie podobną frustrację (chyba najbliżej było "Przeminęło z Wiatrem" przeczytane 5 lat później).
Moja reakcja na zakończenie powieści idealnie pokazuje jej największą zaletę, ta książka jest niesamowicie poruszająca. Nie da się nie interesować losem Małego Księcia i jego beznadziejnej miłości. Od samego początku, od randomowego pytania o baranka, ten blondynek chwyta nas za serce i nie puszcza. Jest tak nieziemsko uroczy (no pun intended), że chociaż nie rozumiemy, co tam siedzi w jego łepetynce, to jednak mamy serca w oczach.
Ta ilustracja jest tak traumatyzująca,
że aż PTSD
link
Przyznam jednak, że odczytywanie ukrytych znaczeń, zdzieranie warstwy oczywistej, po to, aby odsłonić symboliczne znaczenie powieści nie do końca leży w mojej naturze. Naprawdę rozumiem wszystkie przenośnie, wiem o jakich prawdach piszę Antoine, ale jakoś nie wszystkie z nich do mnie przemawiają. Oczywiście, że rozpływam się, jak biedak zaczyna kumać, że okej może róż są tysiące, ale Moja Róża jest jedyna na świecie. Jest to zbyt romantyczne, żeby mogło mi się nie podobać. Lubię też jego podróże i spotkania z Latarnikiem, Pijakiem, Królem i innymi wybitnymi archetypami. Ale za żadne skarby nie potrafię się przekonać, do tego monologu lisa i koncepcji oswajania. Jasne Lis ma najlepsze hasła, te które cytuje się często i gęsto, ale jakoś tak strasznie irytuje mnie jego postać, że mam ochotę przerobić go na futro (o Jezu, właśnie zdałam sobie sprawę, że pójdę za to prosto do piekła). Najzwyczajniej w świecie jest dla mnie zbyt pretensjonalny. Zawsze był, nawet w dzieciństwie,to jego gadanie o wyczekiwaniu na kogoś z radością, wywołało u mnie przewracanie oczami omg, get a life will ya?!. Nie podoba mi się też ta koncepcja bycia odpowiedzialnym za osobę, którą się oswoiło. Serio wtf?! Odpowiedzialna to ja jestem tylko za siebie (a raczej za swoje porażki), ewentualnie za moje przyszłe potomstwo, ale jakoś go nigdzie nie widzę. I skoro już narzekam,nie podoba mi się również ta nader opiekuńcza wizja miłości. Może żadna ze mnie róża, raczej kaktus chyba, ale nie potrzebuję nikogo, aby mnie osłaniał od wiatru, tygrysów i baranków. Może dlatego, że jako kaktus mam więcej niż cztery kolce, baranki jadam z frytkami, a tygrysy widuję tylko na zdjęciach z Tajlandii. Sama postać Róży też jakoś nigdy nie wzbudzała u mnie ciepłych uczuć, była jakaś taka próżna i egoistyczna (wiem, wiem, że jej czyny znaczyły więcej niż słowa bla, bla, bla, ale opinię na jej temat wyrobiłam sobie w dzieciństwie i mam zamiar się jej trzymać)

Cofam poprzedni komentarz.
TA ilustracja jest tak traumatyzująca,
że aż PTSD.
link
Jednak summa summarum, koniec końców, uwielbiam tę książkę. Jest urokliwa, pełna nostalgii, ma niepowtarzalny klimat. Nie ma chyba drugiej takiej, która posiada tę samą wartość w dzieciństwie co w czasach dorosłości (O Boże jestem dorosła. Jak to się w ogóle stało?). W dodatku ma w sobie wystarczająco dużo paradoksów, ironii i absurdów, żebym była ukontentowana. Szczególnie cenię sobie początkowy fragment dotyczący rysunku boa/rysunku kapelusza, pewnie dlatego, że moje talenty artystyczne spotykały się (a w sumie to nadal się spotykają) z podobną reakcją. Lubię opis czyszczenia wulkanów, strach przed baobabami i motyw podróży międzyplanetarnych z użyciem ptaków. W przeciwieństwie do wywodów Lisa te koncepty rezonują z moją wrażliwością. Uwielbiam również ilustracje, które autor zamieścił w powieści. Mają w sobie tak wiele wdzięku i poczucia humoru! Jest to przykład ilustracji idealnych. Innymi słowy, chociaż w akapicie wyżej nieco sobie ponarzekałam, to kocham tę książkę z całym jej dobrodziejstwem inwentarza, z każdą wadą, z każdym zdaniem i z każdą metaforą. Taka ze mnie romantyczka.
Pff nic dziwnego, że nikogo nie oswoiłam.
U mnie godzina czwarta oznacza, kwadrans po czwartej, czyli wpół do piątej.
link
Czas na te SŁYNNE cytaty:
  • Dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu
  •  Gdy się chce być dowcipnym, trzeba czasem skłamać.
  •  Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół.
  • Ludzie z Twojej planety hodują pięć tysięcy róż w jednym ogrodzie… i nie znajdują w nich tego, czego szukają… A tymczasem to, czego szukają, może być ukryte w jednej róży.
  • Jeśli kochasz kwiat, który znajduje się na jednej z gwiazd, jakże przyjemnie jest patrzeć w niebo. Wszystkie gwiazdy są ukwiecone…
Żegnam,
M(ała księżniczka)

niedziela, 21 grudnia 2014

Take a chill pill, czyli Książka Numer Dwadzieścia Pięć

Tytuł: Nowy Wspaniały Świat
Autor: Aldous Huxley
Rok wydania: 1932
Liczba stron: 250
Wspaniały świaaat, rozpostarł się u naszych stóp
(Ten wpis ma dużo dziwnych nawiązań, ostrzegam)
Czas przykręcić śrubę, w końcu nieco się w kwestii czytania książek obijałam. Dzisiaj, trzymając się świątecznego klimatu pełnego kolęd i optymizmu zabrałam się za "Nowy Wspaniały Świat" Huxleya. (To był oczywiście jeden z moich przezabawnych żartów, wszyscy bowiem wiemy, że optymistyczny w tej powieści jest jedynie tytuł).
Przyjrzyjcie się, tak wygląda raj.
link
W książce mamy do czynienia z anty-utopią, czy też dystopią, w sumie nie wiem, a artykuły na wiki nie są specjalnie pomocne (bo jak się okazuje, to NIE są synonimy). Ogólnie już na początku orientujemy się, że trafiliśmy do raju. Otóż, ludzie nie są już żyworodni (hura! koniec z rozstępami po ciąży, wahaniami wagi, zachciankami), instytucja rodziny przeszła do lamusa, nie ma czegoś takiego jak matki, ojcowie, siostry, bracia (hura! koniec ze zmienianiem pieluch, potykaniem się o klocki i całonocnym kołysaniem), jakby tego było mało nie istnieje nawet małżeństwo (hura! koniec bezowych sukien, weselnych kapel i walki o welon) ani monogamia (hura! okej chyba już załapaliście, że wszystko jest miodzio i super). Jest super, jest super! Więc o co ci chodzi?
Świat w pigułce. Joł
link
Niestety jednak nie jest tak różowo. Po pierwsze w Nowym Wspaniałym Świecie panuje z góry wyznaczony podział kastowy, który symbolizują greckie literki (tak mamy Alfy i mamy Bety, ale niestety z tym ma to niewiele wspólnego. A przez niewiele mam na myśli nic). Tak czy inaczej jest Alfa, Beta, Delta, Gamma i Epsilon. Czy twórcy tego podziału nie uczyli się nigdy fizyki? Przecież wiadomo, że jak coś zawiera w sobie greckie literki to znaczy, że jest zdrowo popaprane. Wracając jednak do tematu- jak się pewnie domyślacie, Alfy są super, noszą najlepsze wdzianka, mają najlepszą robotę i najlepsze fury. Natomiast jeśli jednak trafiło ci się bycie Epsilonem to ogólnie przegrałeś na loterii genów i jesteś niskim kretynem bez jakiegokolwiek rozeznania. Oczywiście wcale ci to nie przeszkadza, gdyż niczym Chandlera w Przyjaciołach, ukształtowały cię puszczane w czasie snu kasety. Kasety, które zawierały mądrości życiowe. Rymowane mądrości życiowe. Wszakże rymowanie wzmaga zapamiętywanie joł. Prócz kaset warunkowały cię też od maleńkości elektrowstrząsy, w końcu każdy dobry psycholog rozwojowy wie, że nie ma nic lepszego od porażenia dziecka prądem. Ba, w sumie nie trzeba być psychologiem! Pamiętają o tym nawet dzieci: Nie do rymu nie do taktu, wsadź se palec do kontaktu. Ciekawe, czy ta rymowanka była puszczana nam w czasie snu.

Także, niezależnie od literki jaką cię oznaczono, jeśli żyjesz w Nowym Wspaniałym Świecie jesteś tak super uwarunkowany, że twoja praca jest jedyną, która może ci dostarczać przyjemność. Prócz tego możesz ruchać kogo chcesz, bo monogamia jest nie tylko passé, ale wręcz amoralna, bo "każdy należy do każdego", Ogólnie zachowania seksualne, zwane też grami miłosnymi swój początek mają we wczesnym dzieciństwie, tak, tak sześcioletnie dzieciaczki w naszej Książce Dnia idą na całość w krzakach. Żyć nie umierać czyż nie? 
A jeśli wciąż masz wątpliwości, że opisuję właśnie raj na ziemi, to nadchodzi argument koronny- soma. Soma to taki magiczny substytut szczęścia w półgramowych pigułkach. Jedna tabletka i rach-ciach witaj w krainie Kucyków Pony, Troskliwych Misiów i Jednorożców. Dwie tabletki i dołączają postacie z Ulicy Sezamkowej, trzy wszyscy razem tańczą makarenę, a cztery zapewniają odlot na całą noc. Stosują je wszyscy, zawsze i wszędzie, bo to takie witaminki, witaminki dla chłopczyka i dziewczynki.

Cukier, słodkości i inne śliczności,
ach to nie ta bajka
link
Nie martwcie się jednak. Istnieją rezerwaty, gdzie ludzie żyją po staremu. Chociaż, że zacytuję inny klasyk (ostrzegałam, że dzisiaj będzie multum nawiązań) Dzicy są, dzicy są, chyba to nie ludzie!
I te Dzikusy z rezerwatu żyją "jak zwierzęta":zawierają monogamiczne związki, czczą jakiegoś pokręconego Boga będącego połączeniem wszystkich chyba religii, nie mają ciepłej wody, za to mają wszy, rytualne biczowania i brak opieki medycznej.
Trochę taki wybór Zofii- wszy, czy uzależnienie od tabletek? Ach te dylematy ludzi przyszłości. Z takiego właśnie dylematu para naszych głównych bohaterów- Bernard (alfa plus, ale jakiś taki karłowaty i zmizerniały) oraz Lenina (ładna, urocza, popularna wśród facetów) "ratuje" Johna bękarta Neda Starka jakiejś szychy tam w Londynie. John jest jednak dziwny, naczytał się zakazanego i zapomnianego Szekspira, myśli o jakiejś wielkiej miłości, o byciu indywidualną jednostką, o wolności i o Bogu. Plecie farmazony jak potłuczony i oczywiście zakochuje się w Leninie (O Boże właśnie sobie zdałam sprawę jak to imię się źle odmienia). Jak możemy się domyśleć wszystko kończy się dobrze, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, a ziarnko miłości kiełkuje na sawannie. (sa-sa-sa-sarkazm).

Zapomniałam dodać, że nikt tam się nie starzeje
ani nie tyje.
O, Violetta Villas!
link
Jako fanka powieści dla nastolatek o dystopiach i ich pochodnych wiem prawie wszystko. Bo w dzisiejszych czasach dystopię zastąpiły wampiry, które zastąpiły czarodziejów, którzy zastąpili elfy. Po prostu są w modzie. "Maze Runner", "Matched", "Divergent" i wiele wiele innych przyzwyczaiły mnie do takiej wizji przyszłości. Prawdę mówiąc nawet nie mrugnęłam okiem, nie poczułam oburzenia, tak bardzo jestem do tego przyzwyczajona. Poszukiwałam jedynie Młodego Protagonisty Innego Niż Wszyscy (i w końcu znalazłam Johna) i Wielkiej Miłości Od Pierwszego Wejrzenia (to w sumie też znalazłam). I wiem, wiem, że ta książka powstała duuużo wcześniej niż Igrzyska Śmierci, ale zbyt dobrze znam ten gatunek, żeby pisać pieśni pochwalne. Ot, taka sobie dystopijna książeczka napisana bardzo zgrabnie, z przesłaniem i czarną wizją na temat przyszłości ludzkości. Nihil novi sub sole. Świadomam, że jest to klasyk i że ogólnie grzechem jest porównywać ją do książek dla nastolatek. A mimo wszystko to zrobiłam. I czasami jeśli mam być szczera na ich tle wypadła blado. Jednak, żeby nie było, ja nie mówię, że to zła książka, ja mówię, że mnie nie zachwyciła. Ale wy przeczytajcie, bo pewnie waszych mózgów nie zniszczył "Cinder" i inne powieści dla nastolatek.

ain't no party like a gatsby party, a tak na serio w powieści
nazywano to dumnie orgią-porgią.
Stay classy book, stay classy.
link
Kończę cytatami:
  • Fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej
  •  Lepsza mikstura niż awantura.
  • Szczęśliwi ludzie to tacy, którzy nie są świadomi lepszych i większych możliwości, żyją we własnych światach odpowiednio skrojonych do ich predyspozycji.
  • Wolność jest nieefektywna i przykra. Wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze
  • Uwielbiam nowe ubranka. A stare ubranka są brzydkie. Zawsze wyrzucamy stare ubranka. Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur. Dużo łat nędzny świat. (takie trochę motto szafiarek)
Pozdrawiam ze Starego Okropnego Świata,
M.

Kompania braci, czyli Książka Dwudziesta Czwarta

Tytuł: Na zachodzie bez zmian
Autor: Erich Maria Remarque
Rok wydania: 1929
Liczba stron: 189
Piękne wydanie, wydawnictwo Rebis nie zawodzi.
Cena też przystępna. Polecam.

O wojnie trudno się czyta i, jak przypuszczam, jeszcze trudniej się pisze. Nie jest to przecież coś co można sobie wyobrazić, jeśli się tego nie przeżyło. A jeśli się przeżyło... to czy można o tym pisać, czy jest sens? Czytelnicy i tak nie zrozumieją. A jednak powieści o wojnie są miriady. Lepsze lub gorsze, mniej lub bardziej patetyczne, moralizatorskie jak niedzielne kazanie lub skandalizujące jak stare koncerty Madonny, do wyboru do koloru, można w nich przebierać jak w sklepie z zabawkami. Trzeba jednak uważać, bo nie ma nic gorszego niż powieść o wojnie farszowana fałszem. Taka, w której przekłamania brzmią jak zła nuta. O wojnie, jak o niczym innym, powinno się pisać dobrze albo wcale.
Niebo czerwone jak krew. Albo sok z buraczków.
link

Na moje szczęście "Na zachodzie bez zmian" to powieść prawdziwa. Jasne jest tak bardzo antywojenna, że chyba bardziej się nie da, czasami jej przesłanie wali po oczach jak światła ciężarówki, jednak ma w sobie tyle gracji, że łatwo się jej to wybacza. W końcu nawet najzgrabniejszej balerinie zdarzają się czasem potknięcia.
Każdy wie, że na wojnie się pali papierosy,
gra w karty i umiera.
czasem w innej kolejności.
autor ilustracji: Charles Keeping
Ja swoją lekturę zaczęłam i skończyłam w pociągu. Nie zdrzemnęłam się w środku. Nie założyłam słuchawek, aby zagłuszyć monotonny stukot. Nie gapiłam się jak cielę przez okno, co zdarza mi się nader często. Czytałam, czytałam, czytałam bez przerwy, aż dobrnęłam do końca. Odrywałam wzrok od lektury tylko po to, żeby znaleźć zakreślacz, do zaznaczania pięknych fragmentów oraz by oddać bilet do kontroli. Autentycznie mógłby paradować przede mną Lee Pace w ciernistej koronie na elku, a nie zwróciłabym na niego uwagi. A to dlatego, że powieść Remarque'a naprawdę mnie wciągnęła.
jak to mówią Tralfamadorianie: bywa i tak.



Nie jest to bynajmniej zasługa porywającej fabuły, która, jak się pewnie spodziewacie, opowiadała o wojnie. O tym jaka jest okropna, zła, bezcelowa. O tym jak młodzi są ludzie, którzy giną, ile mieli marzeń, jacy byli czyści, niewinni, naiwni. Jak podobni do tych, których mordowali i tak dalej i tak dalej. Nic nowatorskiego. Nic odkrywczego. Wszystko prawdziwe. 
Tym razem głównym bohaterem jest Paul, młody Niemiec, który za namową swojego nauczyciela zaciąga się do wojska. Razem z nim zaciąga się też szóstka jego kolegów z klasy. Pytanie konkursowe: jak myślicie ilu z nich dotrwa żywych do końca powieści? Jeśli odpowiedzieliście, że zero- brawo, wygraliście radiomagnetofon firmy Sony. Spoiler alert: giną wszyscy jak jeden mąż, jedyne co ich między sobą różnicuje, to sposób śmierci-a to tracą nogi, a to rozrywa ich na strzępy, a to dostają odłamkiem w mózgoczaszkę, takie tam zwykłe sytuacje, nihil novi sub sole. Aż ma się ochotę zadeklamować: "Siedmiu żołnierzyków zimą do kominka drwa rąbało, Jeden zaciął się siekierą- Sześciu tylko pozostało". Jak więc widzimy, fabuła nie jest hiperoryginalna, to nie żadna "Rzeźnia numer Pięć". Innymi słowy- nie jest to perła w koronie powieści antywojennych, raczej jakiś wypasiony bursztyn ale mimo wszystko wartości nie można odmówić.

nie do końca tak to było opisane w książce,
ale no cóż "wizja artystyczna"
link
Co więc zachwyciło mnie w tej książce na tyle, że pochłonęłam ją w dwie i pół godziny? Styl pisania oczywiście. Jasne czasami autor uderzał w patetyczny ton tak mocno, że aż zęby dźwięczały, ale przez większość czasu trzymał się idealnej melodii powieści bezpretensjonalnej i pięknej. Większość zdań była zachwycająca jak grawerowane srebro. O wybuchach, postrzałach i bólu pisał jak poeta. Urok zdań przypominał mi wojenne wiersze mojego ukochanego Krzysztofa Kamila. Tak pięknie pisać o rzeczach tak okropnych to sztuka. Jasne momentami przewracałam oczami, gdy mdliło mnie od sentymentalizmu (albo od ruchów pociągu w sumie nie wiem), ale mimo, że wiedziałam, że czasami był to tombak, kupowałam wszystkie te świecące jak złoto zdania bez mrugnięcia okiem.
Are you my mummy?
(wybaczcie musiałam)
link


Prawdopodobnie można mieć do tej powieści wiele zastrzeżeń, zarzucać demagogię, przerysowywanie faktów, wciskanie pacyfizmu jak towaru po przecenie. Ja jednak lubię czytać o młodych, dzielnych, którym, ktoś zbyt szybko ciachnął linię życia. Dzięki temu nabieram dystansu, przestaję narzekać, że jestem za gruba, mam za duży nos, czy zbyt małe oczy (a przynajmniej narzekam ciszej). 
Chciałam tylko zauważyć, że powieść wydano w 1929 roku, a to co wydarzyło się 10 lat później świadczy o tym, że słowa autora wpadały jednym uchem, a wypadały drugim. I jak tu wierzyć w ludzkość a nie w jednorożce?.

Nie są to specjalnie wesołe ilustracje, wiem.
link
Kilka cytatów:
  • Ileż niedoli mogą zawierać takie dwie małe plamki, tak małe, że można je zakryć kciukiem, oczy ludzkie
  •  Ma słuszność. My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy już zdobyć świata szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy sami przed sobą. Przed naszym życiem. Mieliśmy osiemnaście lat i rozpoczęliśmy miłować świat i istnienie; musieliśmy strzelać do tego. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serce. Jesteśmy odcięci od tego, co czynne, od dążenia, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę.
  •  Kto potrafi tu coś zrozumieć, gdy widzi tych cichych ludzi o dziecięcych twarzach, o brodach apostołów! Każdy podoficer jest większym wrogiem rekrutowi, każdy nauczyciel uczniowi, niż my im, a oni nam. A przecież wypuścić ich na wolność – będziemy się znowu nawzajem tępili. 
  •  Dwa lata strzelania i granatów ręcznych - tego przecież nie można ściągnąć potem jak pończochy
  •  Wojna zepsuła nas do wszystkiego.
Pokojowo nastawiona,
M.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Autostopem przez Amerykę, czyli Książka Numer Dwdzieścia Trzy

Autor: Jack Kerouac
Tytuł: W drodze
Rok wydania: 1957
Liczba stron: 281
Pięknie wydana, brytyjskie wydawnictwa wiedzą co robią.
Kupiłam na lotnisku wracając z koncertu.

Czasami myślę sobie, że, jak tylko skończę studia. to spakuję się, zetnę włosy, żeby nie musieć ich za często myć i ruszę w podróż po całym świecie, wszystkich jego zakątkach, bez planu i celu. Przypuszczam, że nie jestem jedyna, wydaję mi się, że w każdym człowieku jest to coś, ten atawistyczny głód koczowniczego życia. Jednak niewiele osób naprawdę się na to decyduje. Życie w drodze jest tylko dla garstki wybranych  ludzi z genem podróżnika. Większości z nas wystarcza National Geographic, audycja Beaty Pawlikowskiej, czy też lektura takiej książki jak dzisiejsza Książka Dnia. 
Autor tego rysunku postanowił zilustrować każdą stronę książki.
Podziwiam.
link
Wiele osób powie wam, że "W drodze" jest książką wyjątkową. Sama spotkałam ich od groma, stawiają oni ją na piedestale, nazywają biblią swojego życia, powieścią która ZMIENIŁA ICH ŚWIAT, czasami nawet wybierają jeszcze bardziej górnolotne sformułowania. To jest książka, którą warto przeczytać choćby po to, aby szpanować. Jest idealna do lansowania się. Można się też lansować "Ulissesem", ale to wymaga przeczytania kilku stron więcej. Jest po prostu modna. W dodatku pełni ona rolę pewnego rodzaju kodu- wystarczy, iż powiecie, że "W drodze" to wasza ulubiona książka a już zaznaczycie, że jesteście poszukiwaczami przygód, nastawionymi na rozwój duchowy intelektualistami, którzy gardzą materializmem. Odetniecie się od reszty współczesnych zatraconych w wyścigu szczurów. Lubię "W drodze" to często eufemizm na gardzę korporzeczywistością. Nie mówię, że wszyscy fani tej powieści to pozerzy, jednak mam smutne wrażenie, że stanowią oni dość spory odsetek.
Jak widać główny bohater głównie podróżuje i myśli.
Zazwyczaj o życiu. Dlatego jest smutny, bo za dużo myśli.
link
Można się zastanawiać, co w sobie ma owa książka, że tak chwyta za serca, zaskarbia sobie rzeszę fanów, powala na kolana. Odpowiedź jest dość skomplikowana. Wspominałam już, że w każdym z nas drzemie mały homo viator, który żywi się marzeniami o wielkiej wędrówce. Tutaj mamy całe 281 stron Wielkiej Wędrówki przez Stany Zjednoczone i Meksyk. Podróży, która nie wymaga rezerwowania lotu, hotelu, kupowania nowej walizki, przepłacania za strój kąpielowy (poważnie, to tylko dwa skrawki materiału, dlaczego mam płacić dwieście złotych?!). Nie, w tej książce bohaterowie nie mają grosza przy duszy, a jeżeli jednak jakiś pieniądz wpadnie do kieszeni, to wydają go na alkohol. Jadą tam gdzie chcą, nie licząc się z opinią innych, ze zobowiązaniami, z rzeczywistością. W ich podróżach nie chodzi o cel, o milion zdjęć, które po powrocie pokazuje się bez końca znudzonym znajomym. Dla nich podróż jest celem sama w sobie. Jest sposobem na odnalezienie sensu życia. Są to ludzie wolni, prawdziwe niebieskie ptaki wyróżniające się z naszego stada wróbli. Nie obchodzi ich kariera, nie obchodzi ich, że prawie przymierają głodem, a prysznic brali chyba tydzień temu. W razie potrzeby pożyczą od kogoś kilka dolców, ukradną samochód i znowu ruszą w trasę. Czytając tę książkę jednocześnie potępiamy jej bohaterów i sekretnie im zazdrościmy. Po przeczytaniu odkładamy ją na półkę, zakładamy garnitur/garsonkę/mundurek i grzecznie wracamy do naszej Pani Codzienności. Ale, gdy szef znowu zapomni o naszym istnieniu przy rozdawaniu awansów, kolokwium delikatnie mówiąc nam nie pójdzie, a kolejny rok przejdzie bez sukcesów, wracamy do niej z podkulonym ogonem i przypominamy sobie jak bardzo chcemy być jak Sal i Dean (lub też w moim wypadku Sam i Dean, ale to temat na inną rozmowę).
Rzadko kiedy wklejam zdjęcia autorów Książki Dnia,
ale rzadko kiedy warto. Dziś warto.
No właśnie, kim są główni bohaterowie powieści? Kim jest legendarny Dean Moriarty? Sama nie wiem. Po pierwsze chyba jest idealnym kandydatem na protagonistę powieści. Chociaż określanie go mianem protagonisty jest oczywiście lekkim przekłamaniem. Bo z Deana jest, przepraszam za wyrażenie, straszny dupek. W tym miejscu należy mi wspomnieć, że "W drodze" jest powieścią w dużym stopniu autobiograficzną. Większość postaci (o ile nie wszystkie) mają swoje odpowiedniki w najbliższym otoczeniu Jacka Kerouaca. W oryginalnym manuskrypcie nie zmienił on im nawet imion, ale jego wydawca coś kręcił nosem, więc Jack dość niechętnie przechrzcił wszystkich ze sobą włącznie. Tak więc Dean Moriarty jest literackim odbiciem Neala Cassady'ego, który chociaż cudowny na papierze, w prawdziwym życiu musiał być strasznym utrapieniem. Wiecznie w drodze, spragniony życia, przygód, alkoholu i kobiet, był strasznym egoistą. Szalenie inteligentny, nie potrafił utrzymać stałej pracy, stałego związku, stałego miejsca zamieszkania. Obca była mu zarówno stabilność materialna jak i emocjonalna. Podrywał dziewczyny, brał śluby, płodził dzieci, tylko po to, aby pewnego dnia zniknąć o świcie bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego I'm sorry, I can't, don't hate me na samoprzylepnej karteczce.  Miotał się między swoimi byłymi żonami obiecując zmiany, wydawał wszystkie swoje pieniądze na dziwki, alkohol, dragi i podróże. Kradł, przekraczał prędkość, bił swoje oblubienice. (Wzorowy obywatel, mąż, ojciec, przyjaciel). A jednak ludzie do niego lgnęli. Roztaczał ten trudny do określenia urok, miał to "coś". Innymi słowy, był szalenie charyzmatyczny. Tacy ludzie zdarzają się rzadko. Takim ludziom z jakiegoś powodu wolno więcej. Wybacza się im praktycznie wszystko. A ja nie byłam wyjątkiem. Chociaż dobrze wiedziałam, że po śmierci wyląduje w jednym z dalszych kręgów piekielnych, chłonęłam jego słowa jak gąbka. Mój mózg wiedział, że to przychlast jakich mało (na miłość boską, temu człowiekowi musieli amputować kawałek kciuka, bo go sobie uszkodził tłukąc jedną ze swoich żon!), jednak ignorowałam swoją rozumną stronę wczytując się w jego przygody, z których biła nieposkromiona chęć i radość życia i starając się nie rozwodzić się nad moralną stroną jego osoby. Bo prawda jest taka, że jak zaczniemy analizować zachowanie Moriarty'ego to tak bardzo nas od niego odrzuci, że ciśniemy tę powieść w ognisko (lub też zdiagnozujemy go ze schizofrenią, jak to uczynił jeden z moich znajomych, ach my studenci psychologii).
Ta książka idealnie ilustruje charakter powieści. Jej inspiracje jazzem, jej
niepowtarzalny klimat. Jeśli nie podoba wam się ta ilustracja, książka pewnie też
nie przypadnie wam do gustu.
link
Co do strony formalnej powieści, to będę szczera, Kerouac nie był mistrzem pióra (Truman Capote, autor "Śniadania u Tiffany'ego" powiedzieć miał o jego prozie: "that's not writing, that's typing", co chociaż może nieco złośliwe, jest bardzo akuratne). I tak, wiem, wiem, że czasami uważa się tę książkę, za najlepszą amerykańską powieść XX wieku. Wiem też, że pisał czymś, co nazywa się "spontaniczną prozą" (górnolotna nazwa na pisanie tego, co akurat przychodzi nam do głowy. wow). Jednak nie jest to książka zgrabna, wręcz przeciwnie jest raczej toporna, pełna długich zdań i niekończących się akapitów. Nie będę kłamać, to ma swój urok i potęguje poczucie autentyczności. Czytając ma się wrażenie przysłuchiwania się czyjejś opowieści. Doskonale widać, że to są wspomnienia Kerouaca, przekazuje on w powieści wszystko co pamięta, czego nie pamięta, co mu się wydaje, że pamięta i tak dalej. Jest kilka dygresji wtrąconych zupełnie od czapy, jest garść zdań, które są powtarzane do bólu (szczególnie rzuca się w oczy to o "bieganiu jak Groucho Marx"). Nie jest to więc powieść piękna, jest jednak ciekawie brzydka, pełna pseudointelektualnych wywodów, jednozdaniowych perełek, zgrabnych opisów. Momentami opisy te przechodzą w bełkot osoby mocno zjaranej, ale w sumie co z tego?
Przypuszczam, że tak właśnie wyglądał
proces powstawania powieści
link
Napisałam już chyba tysiąc słów na temat tego dzieła. Nie wspomniałam jednak wcale o bitnikach, o tym jak wiele ta książka zmieniła, o nowej generacji jakiej stała się sztandarem. Jednak to wszystko można przeczytać na wikipedii, wystarczy wygooglować Jack Kerouack i podążać za odnośnikami, co szczerzepolecam. W końcu ja się na literaturze nie znam i piszę o własnych wrażeniach. A jakie one są po przeczytaniu "W drodze"? Jednym słowem... skomplikowane. Najchętniej wyszłabym teraz z domu, złapała stopa i odjechała w stronę zachodzącego słońca. Jednak znając moje szczęście skończyłabym nie na drugim końcu Europy, a w rynsztoku pozbawiona śledziony, nerki, komórki i chęci życia. Dlatego grzecznie zostanę w domu. Jak już wspominałam niektórzy swoje największe podróże odbędą przy pomocy mapy i palca.
Jest też ekranizacja.
Jej plus- Garrett Hedlund
Jej minus- Kristen Stewart

Cytaty:
  • Bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy „Oooo!"
  •  Leżeliśmy na plecach wpatrzeni w sufit i zastanawialiśmy się, co też Bóg najlepszego zrobił, kiedy sprawił, że życie jest takie smutne. 
  •  Znów na chodniku piętrzył się stos naszych wysłużonych walizek; czekała nas jeszcze dalsza droga. Ale co tam, droga to życie. 
  •  Jakie się ma uczucie, kiedy wyjeżdża się od ludzi, a oni nikną powoli na równinie, aż w końcu widać tylko rozmywające się punkciki? – że zniewala nas za duży świat i że to jest pożegnanie. Ale człowiek wypatruje już kolejnej szalonej przygody pod tym samym niebem. 
  •  świat nigdy nie zazna spokoju, dopóki mężczyźni nie padną kobietom do stóp i nie będą błagać o przebaczenie.
Pozdrowienia z podróży,
M.

niedziela, 7 grudnia 2014

Sezon na Króliki, czyli Książka Numer Dwiadzieścia Jeden i Książka Numer Dwadzieścia Dwa


Tytuł: Alicja w Krainie Czarów
Autor: Lewis Carroll
Rok wydania: 1865
Liczba stron: 173

Tytuł: Po drugiej stronie lustra
Autor: Lewis Carroll
Rok wydania: 1871
Liczba stron: 192
Mój Mikołajkowy prezent taki fajny. Taki czerwony

Wczoraj były Mikołajki, więc sprezentowałam sobie... kolejne książki. I czekoladę, w końcu nie samym chlebem człowiek żyje. Spędziłam więc miły wieczór słuchając instrumentalnych wersji piosenek Disneya i czytając jedną z moich ukochanych książek - "Alicję w Krainie Czarów".
Niewiele jest książek, do których stworzono więcej ilustracji
niż do "Alicji...". To jedna z moich ulubionych.
link
Literatura dziecięca to taki zabawny gatunek, który nie do końca znaczy, to co powinien. Do literatury dziecięcej wrzucamy "Małego Księcia", którego potem hardo cytujemy przy pierwszej, trzeciej a czasem i czternastej WIELKIEJ MIŁOŚCI, obok niego stawiamy też brutalne baśnie Braci Grimm i równie wstrząsające, jakby im się bliżej przyjrzeć Małą Syrenkę i Dziewczynkę z Zapałkami. Po dłuższym rozważaniu "Piotruś Pan" też nie jest taką szalenie lekką i przyjemną opowiastką. Bo czy Zagubieni Chłopcy to naprawdę tylko dzieci, które nie chciały dorosnąć? A może tak naprawdę po prostu zmarły zanim wkroczyły w okres dojrzewania? I nie zapominajmy, że główny bohater jest egoistycznym, obcinającym dłonie sadystą. (Ale spoko, ja też wierzę we wróżki i tak dalej). Te przykłady i pewnie wiele innych, które nie przychodzą mi w tym momencie do mojej ignoranckiej łepetyny świadczą o tym, że tak naprawdę literatura dziecięca jest jak worek, do którego łatwo coś wrzucić, bo ma kolorową okładkę i protagonistę w okresie wczesnoszkolnym. Podobnie jest chyba z "Alicją w Krainie Czarów". Nie mówię, że nie jest to książka, którą należy chować przed naszym podjadającym ciastolinę potomstwem, wręcz przeciwnie, jeśli jakaś plaga egipska ześle na mnie M. wersję poprawioną, to mam hardy zamiar katować ją Lewisem Carrollem, aż będzie w stanie go recytować od przodu, od tyłu, co drugie słowo i omijając wyrazy kończące się na a. Ale jednocześnie mam też w planach  a) sama delektować się bez żadnego zażenowania zarówno tą powieścią jak i innymi jej pokroju i b) karmić wyżej wspomnianą M2.0 Vonnegutem, Murakamim czy Douglasem Adamsem od lat najmłodszych. Bo jeśli dzieci mogą oglądać śmierć w Królu Lwie, to równie dobrze można im przeczytać "Folwark Zwierzęcy", który jest przecież o zwierzątkach. 
Wszyscy wiemy, że im w tym przypadku im dziwniej tym lepiej.
("Psychodela, psychodeliczny styl")
link
Jednak jak to zwykle u mnie bywa zbytnio oddaliłam się od tematu jakim są dzisiejsze Książki Dnia, czyli obie powieści Carrolla dotyczące przygód Alicji. Trudno mi jednak pisać o czymś co jest znane niemalże każdemu. Nie da opisać się tego, co znają wszyscy i mieć rację. Z książkami powszechnie znanymi jak z kolorami- każdy widzi je inaczej. Mogę więc jedynie wspomnieć, czym dla mnie jest Alicja i jej przygody.
Po pierwsze jest ona źródłem ogromnej uciechy- monolog jaki dedykuje ona swoim stopom znam już praktycznie na pamięć. Nic tak mi nie poprawia humoru jak te typowo dziecięce rozkminy, które główna bohaterka prowadzi z samą sobą i wszystkimi wokoło. Nie ma się co oszukiwać "Alicja w Krainie Czarów" jest najzwyczajniej w świecie źródłem fantastycznej rozrywki. Szczególnie w zimowy wieczór, gdy żywego ducha nie ma w mieszkaniu (mojego niewidzialnego kota Pafnucego nie liczę).
czasami jest nawet mocno creepy.
link
Po drugie jest to obiekt mojego wieczystego uwielbienia. Lewis Carroll lubował się w tym, w czym i ja się bardzo lubuję (i nie, nie mam tu na myśli małych dziewczynek). Chodzi mi o gry słowne. Jasne, połowa z nich umarła śmiercią męczeńską w tłumaczeniu (które i tak jest bardzo zgrabne, po prostu niektóre żarty są nieprzetłumaczalne i już). Jednak nawet proces translacji nie był w stanie wyplenić dużej dawki humoru jaka płynie z profesjonalnej żonglerki słowami. Absurdy gramatyki, idiomów, homonimów i innych smaczków językowych błyszczą w powieści jak diamenty w piosence Rihanny.
Tutaj Alicja ma chyba anoreksję, ale spoko.
link

Po trzecie (lub też Tertio dla tych bardziej pretensjonalnych) "Alicja..." to kolejny przykład powieści idealnej. A przynajmniej idealnej dla mnie. Jest w niej tyle cudownej, zabawnej groteski, że śmiało mogłabym wyciąć połowę, obdarzyć nią hojnie książki mniej bogate w tej kwestii (na Pana patrzę Panie Żeromski) a nadal byłoby jej w bród (ciekawe skąd wziął się ten związek frazeologiczny w bród...). Prócz groteski mamy jeszcze sytuacje absurdalne, masę dość specyficznego humoru i konwersacje, które tak bardzo nie mają sensu, że chciałabym, aby wszyscy tak między sobą rozmawiali. Może nie byłoby mniej kłótni, ale przynajmniej miałabym radochę przysłuchując się im.
A tutaj powiew klasyki i mój ukochany
ilustrator dzieciństwa Arthur Rackham.

Muszę szczerze przyznać, że kompletnie nie wiem jak tę książkę "sprzedać". Wydaje mi się, że wszyscy ją uwielbiają. Kto może nie lubić książki, gdzie z dzieci wyrastają świnki, od jedzenia się maleje, a nie tyje, w krokieta gra się jeżami i flamingami, a koty potrafią się robić niewidzialne (to znaczy mój już potrafi, ale to chyba wyjątek na skali światowej)? Jeśli nawet to nie powaliło was na kolana, to odsyłam do rozdziału, gdzie Szalony Kapelusznik opowiada o Czasie i o tym, że wcześniej mógł go naginać jak mu się podobało, ale dobre czasy (no pun intended) się skończyły, bo Czas się na niego obraził i teraz stoi w miejscu zmuszając Kapelusznika i jego ziomków do permanentnego wtryniania podwieczorku (ja to bym nie narzekała, ale to chyba tylko ja). Autentycznie wydaje mi się, że na tej książce opierał się Einstein tworząc swoją teorię względności (true story).
Wątpię, żeby ta Alicja miała siedem lat, no ale...
inwencja twórcza i te sprawy.
link
Drugi tom przygód Alicji "Po drugiej stronie lustra" kieruje się jedyną słuszną zasadą sequeli, mianowicie BARDZIEJ i WIĘCEJ. Jest więc więcej absurdu i gier słownych, więcej szalonych wierszyków, bardziej pokręcone postaci, bardziej randomowe sytuacje i tak dalej. Jednak pomimo uwielbienia dla Twidlitu i Twilditam oraz kilku innych uroczych stworzeń (jest jednorożec. jest jednorożec) swoje serce oddałam pierwszej części, która jest mniej schematyczna i bardziej świeża. Co nie znaczy, że druga jest zła, gdzie tam, jest tysiąckroć lepsza niż większość książek jakie kazano mi czytać w podstawówce, gimnazjum a nawet liceum (Tak Panie Żeromski, ja znowu o Panu). A nawet jeśli sama książka byłaby słaba (a jak przypominam, nie jest) to przecież jest w niej "Jabberwocky", uważany przez wielu za najlepszy przykład wiersza absurdalnego (i chyba jedno z największych wyzwań tłumaczy, my Polacy doczekaliśmy się min. Dziaberlida, Dżabbersmoka, Żabrołaka, Dziwolęku, czy Dżabrokłapa). Polecam przeczytać sam wiersz w oryginalnej wersji językowej i wszystkie próby jego translacji, zabawa dla całej rodziny na długie, długie godziny.
wszyscy wiemy, że Alicja jadła grzybki,
a gąsienica coś paliła.
("psychodela, psychodeliczny styl")
link
Nie wiem, czy wypada mi tak zachwycać się "książką dla dzieci", pewnie nie. Tak samo jak nie wypada mi oglądać bajek Disneya, spać z pluszowym misiem i wierzyć w jednorożce. Ale jeśli mam być szczera to w kwestii wypadania raczej martwią mnie zęby i staw biodrowy niż wyżej wymienione.

A to akurat moja własna wariacja na temat, więc linku brak.
Kończę cytatami:
Z "Alicji w Krainie Czarów":
  • W tym właśnie sęk, że Czas nie znosi, aby go zabijano. Gdybyś była z nim w dobrych stosunkach zrobiłby dla Ciebie z twoim zegarem wszystko, co byś tylko chciała.
  •  Mój Boże, jakie wszystko jest dzisiaj dziwne. A wczoraj jeszcze żyło się zupełnie normalnie. Czy aby nocą nie zmieniono mnie w kogoś innego? Bo, prawdę mówiąc, czuję się jakoś inaczej. Ale jeśli nie jestem sobą, to w takim razie kim jestem
  • Widziałam już koty bez uśmiechu – pomyślała Alicja – ale uśmiech bez kota widzę po raz pierwszy w życiu. To doprawdy nadzwyczajne!
Z "Po drugiej stronie lustra":
  • Kiedy ja używam jakiegoś słowa - oświadczył dumnie Humpty Dumpty - znaczy ono dokładnie to, co ja mam na myśli. Ni mniej, ni więcej.
  •  Czy słyszysz śnieg na szybach, Kiciu? Jaki to miły i miękki dźwięk! Jak gdyby ktoś obcałowywał całe okna od zewnątrz. Ciekawa jestem, czy śnieg kocha drzewa i pola, jeżeli całuje je miękko białą kołderką i może mówi im: „Uśnijcie, najmilsze, śpijcie, póki nie powróci lato”.
Pozdrowienia z Krainy Czarów,
M.