sobota, 5 grudnia 2015

Morze myśli, czyli Książka Numer Sześćdziesiąt Dwa

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Solaris
Rok wydania: 1961
Liczba stron: 328
Pozwólcie, że nie skomentuję okładki.
Zacznę od wyznania dość specyficznego. I może dla niektórych nawet szokującego. Otóż, lubię myśleć. To jest takie moje małe hobby, któremu się czasem oddaję. Lubię myśleć, zastanawiać się, gdybać, ogólnie używać neuronów, połączeń synaptycznych, istoty szarej, białej, zwojów, blaszek (tak w środę mam kolokwium z anatomii). I właśnie z powodu tego mojego zamiłowania do myślenia, lubię książki, które nie tylko pozwalają mi na oddawanie się tej rozrywce, ale nawet ją stymulują. Lubię książki, po których człowiek "łapie rozkminę". Wbrew pozorom takich książek nie ma wiele. A przynajmniej nie na tej pożal się Panie Liście. Dlatego tak bardzo się cieszę, że mogę dzisiaj napisać o powieści, która jest... skłaniająca do refleksji? (wybaczcie pytajnik na końcu, mam osobisty uraz do tego określenia).
Jak dorosnę zostanę astronautką, zobaczycie.
link
"Solaris", bo o niej mowa, to książka powszechnie znana. Powszechnie znana, gdyż jest jednym z niewielu nadwiślańskich tworów dobrze przyjętych za oceanem. Jedną z garści polskich powieści, na które pokusiło się samo Hollywood i (tu wstaw okrzyk podniecenia) sam George Clooney. Jednak ja pomimo mojego uwielbienia dla George'a, chciałabym na chwilę przynajmniej zapomnieć o tym aspekcie jej popularności. I najzwyczajniej w świecie skupić się na tym, że jest dobrym, soczystym kawałkiem literatury. Nie tylko literatury sci-fi, nie tylko literatury polskiej,  ale literatury w ogóle.

Mogłabym cały wpis zilustrować Clooney'em,
ale postaram się powstrzymać
link
Zalążek fabuły "Solaris" nie wyróżnia się na tle innych książek tego gatunku. Mamy tu Krisa Kelvina, psychologa (kocham psychologów w science-fiction, o czym zresztą pisałam przy "Ja, Robot"). Kelvin wyrusza w podróż na tajemniczą planetę Solaris, na której prócz niego przebywa dwóch żywych i jeden martwy badacz. Ów martwy badacz popełnił samobójstwo, do którego pchnęło go... no właśnie co? Nasz główny bohater najpierw myśli, że choroba psychiczna i halucynacje. Później jednak okazuje się, że nie jest to prawda. Że osoby, które jawią się jemu (i jego towarzyszom) przed oczami, nie są tylko wizjami. Mają ciało, krew, kości, a nawet świadomość. I właśnie w tym momencie książka zaczyna wspinać się na wyżyny literatury.
Tak a propos, czy patrzyliście kiedyś
na "atomowe grzyby" i uważaliście,
że są piękne, czy tylko ja mam takie zaburzenia?

Nie chcę wam zdradzać zbyt wiele, zresztą sami wiecie, że nie przepadam za opisywaniem fabuły. Jednak nie sposób pisać o Solaris bez poruszenia dwóch kwestii. Pierwszą kwestią jest Ocean. Ocean, który swoją powierzchnią pokrywa prawie całą planetę. Ocean, który nie jest wielką kałużą, zalewem wody, miejscem, gdzie można spotkać mężczyzn w zbyt obcisłych kąpielówkach, a żywym organizmem o cytoplazmatycznej budowie i jakimś natężeniu inteligencji i świadomości. Trudno to sobie wyobrazić, prawda? Jak można porozumieć się z Oceanem? To zadanie wydaje się być niemożliwe, równie dobrze można konwersować z tchórzofretką o zjawisku konwergencji. Albo ze mną o zasadach gry w krykieta. Niektóre rzeczy są po prostu niemożliwe.
Lubie science-fiction, bo zawsze są do niego ładne ilustracje
link
Jednak ludzkość ma to do siebie, że a)lubi rzeczy niemożliwe b)nie lubi przyjmować, że czegoś nie da się zrozumieć c)lubi walić wielkiego śpiącego smoka kijem baseballowym w sam nos, ot tak żeby zobaczyć, czy się nie wkurzy. I dlatego, zamiast zostawić biedny, styrany Ocean samemu sobie, latają na tę planetę jak na tunezyjską plażę i dokonują "eksperymentów". Jak się można spodziewać, gospodarz nie pozostaje im dłużny i sam zaczyna eksperymentować. I to w dość radykalny sposób.
A jak się skończą, to można wrzucać ładne foty kosmosu.
Właśnie w ten iście subtelny sposób przeszłam do zagadnienia numer dwa. Zagadnienia jeszcze bardziej ekstremalnego i filozoficznego. Otóż, jak już wspomniałam wcześniej, bohaterowie Solaris w swojej bazie przyjmują "gości". Gości specyficznych, bo będących ucieleśnieniem pewnych wspomnień... pewnych osób. Na przykład gościem głównego bohatera jest jego zmarła żona Harey. A przynajmniej ktoś, kto wygląda jak ona, zachowuje się jak ona, porusza się jak ona. Ale jednocześnie nią nie jest. Jest odbiciem tego, jak zapamiętał ją Kris. Nowa "Harey" krwawi, ale nie umiera. Nie śpi. Nie je. Wszędzie podąża za naszym głównym bohaterem. Jest tworem sztucznym, ale żywym. Namiastką tego, co kiedyś się straciło.
Czy mogę już zacząć wrzucać zdjęcia Clooney'a?
Ładnie proszę...
I tu zaczyna się moja ciężka rozkmina (żeby nie było, że nie ostrzegałam: ciężka rozkmina przed wami). Jeśli się kiedyś kogoś kochało i się go utraciło, to czy można kogoś krytykować za próby odzyskania choćby cienia tej osoby? Czy to, że coś nie jest rzeczywiste oznacza od razu, że nie jest prawdziwe? Czy jeśli ktoś jest szczęśliwy otaczając się złudzeniami, to mamy prawo brać go za szmaty i wyrzucać na bruk prawdziwego życia? Te wszystkie pytania pływają mi w moim płynie mózgowo-rdzeniowym po przeczytaniu tej książki i kompletnie nie chcą się w nim rozpuścić. A, że w sumie to lubię jak coś w nim pływa i się nie topi, to jestem ukontentowana i rozkminiam sobie cały wieczór (a notatki z anatomii leżą odłogiem).
Wiecie co, stwierdziłam jednak, że on w tym całym
skafandrze wygląda głupkowato i jednak wolę
zdjęcia kosmosu.
Jak widać sama fabuła zrobiła na mnie duże wrażenie. Trochę inaczej było z formą. Jeśli chodzi o jej odbiór to przyznam, że mam lekki dysonas. Z jednej strony książka jest w opór klimatyczna. Opuszczona stacja, małe pomieszczenia, dziwne postacie, to wszystko tworzy niepowtarzalny gotycko-kosmiczny klimat, który mi osobiście bardzo się podobał. Wszystko jest przyjemnie mroczne jak listopadowe noce, cmentarze o północy lub stare filmy grozy. Z drugiej jednak strony, Lem ma tendencję, dość zrozumiałą zresztą do opisywania wszystkiego. Opisuje każdy przedmiot rozrzucony na podłodze, każdy trzask, szum, każdy ruch bohaterów, ich wygląd, kolor oczu, ubranie. Ta skrupulatność jest całkowicie zgodna z naturą narratora (czyli głównego bohatera) który w końcu jest naukowcem, jest też bardzo pożądana, gdy mamy do czynienia z opisami rzeczy związanych z przebywaniem w kosmosie. Jednak momentami ta precyzyjność opisów męczy. A przynajmniej wymaga czasu do załapania (muszę przyznać, że w drugiej połowie książki ten styl pisania przestaje razić, a zaczyna zachwycać). Lem ma tak bogate słownictwo, że mógłby utworzyć z niego fundusz charytatywny i wysyłać dotacje takim pokrakom jak ja. Ma zdolność opisywania wszystkiego w tak realistyczny sposób, że aż czuć smak i zapach. Jednak w jego prozie czuć , że jest to zawodowy lekarz. Pisarz jak najbardziej, ale również lekarz. I ta lekarsko-aptekarska dokładność wyłazi z niektórych stron. Jednym się to będzie podobać, innym nie.
Ok, musiałam, ale już wraca kosmos.
Chyba czas na podsumowanie. Przyznam szczerze, że nie jest to mój pierwszy Lem- dawno temu, uratowałam jedną z jego powieści od przedwczesnej śmierci na śmietniku. Miała powyrywane strony, które sklejałam przez pół dnia, oderwaną okładkę i ogólnie była jak porzucony szczeniak. Leży teraz w moim śląskim domu, w przytułku dla uratowanych książek. Jednak Solaris zapada w pamięć dużo bardziej niż "Obłok Magellana". Ma w sobie coś magicznego, coś filozoficznego, coś psychologicznego, coś naukowego, coś kosmicznego, coś romantycznego, coś przerażającego, ogólnie coś dla każdego. Czyta się ją jednym tchem (chyba, że ktoś ma słabą pojemność płuc, wtedy dwoma) i .zamyka z pewną niechęcią. Jeśli miałabym polecić komuś jakąś książkę o podróży w kosmos, to zaraz po "Autostopem przez Galaktykę" (moja pierwsza książka na tym blogu) poleciłabym "Solaris".
Ciekawe czy ze zdjęciami kosmosu jest jak z profilowym na fb,
na fotach wszystko spoko, ale na żywo to już takie meh...

Tyle w temacie, czas na cytaty:
  • Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych ze sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. Doświadczamy tego nawet wobec zjawisk względnie prostych. Los jednego człowieka może znaczyć wiele, los kilkuset trudno jest objąć, ale dzieje tysiąca, miliona nie znaczą w gruncie rzeczy
  •  Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą. Wcale nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. Mamy się za rycerzy świętego Kontaktu. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy.
 Z planety, gdzie oceany jeszcze nie myślą,
M.

1 komentarz:

  1. Też lubię myśleć (a przynajmniej lubię myśleć, że lubię myśleć) i też czytałam Solaris. Na tym jednak podobieństwa się kończą...
    Może mimo wszystko jest to książka dla mnie za trudna, a może po prostu nie trawię opisów w książkach, dość że robiłam kilka podejść do twórczości p. Lema z takim samym skutkiem - doczytywała z trudem do końca i nie wiedziałam, co mam z tego wynieść. Trochę jak Dick czy Strugaccy, ale tamci jakoś do mnie przemawiają. Lem nie.

    OdpowiedzUsuń