poniedziałek, 30 listopada 2015

Obiecanki cacanki, czyli Książka Numer Sześćdziesiąt Jeden

Autor: Graham Greene
Tytuł: Koniec romansu
Rok wydania: 1951
Liczba stron: 160
Przyjrzyjcie się dokładnie, tak wygląda największe
rozczarowanie sezonu.

Wróciłam. Mam w głowie wielki powrót, mniej więcej rozmiarów Backstreet Boys. Wiecie trasa koncertowa, zbieranie staników ze sceny, odgrzewanie starych kotletów, takie tam.
Doskonale wiem ile mnie nie było, mam miliony wymówek, wszystkie słabe. Więc bez zbędnego przedłużania, skupmy się na książce, którą przeczytałam prawie dwa miesiące temu. Książce, która była tak miałka, że do pisania tego wpisu podchodziłam przynajmniej cztery razy za każdym razem zwiększając potrzebne dawki alkoholu.
Właśnie się dowiedziałam, że jest ekranizacja.
Z Julianne Moore i Ralphem Fiennesem w rolach głównych.
Założę się, że film będzie mi się podobał
tak bardzo jak książka mi się nie podobała.
Podejście pierwsze: Blablabla ta książka jest taka nudna. Ciekawe, czy gdyby były w niej zombie nie miałabym ochoty jej oddać do okna życia elureowihfkdlslq. ieruihjak.

Podejście drugie: Przeczytałam kolejną książkę. Jestem taka super, że czytam książki. To takie unikatowe zainteresowanie. Znacie kogoś kto czyta książki? Bo ja nie. Och jaka jestem wyjątkowa, chyba należy mi się medal. Kij tam ludzie którzy wchodzą na Everest, ja czytam książki. Kij tam ludzie którzy potrafią zrobić w swoim życiu coś pożytecznego, ja czytam książki. I w dodatku jeszcze piszę bloga wow wow.

Podejście trzecie: Ok, teraz już napiszę ten wpis. Od tego mam przeciwstawne kciuki. Ciekawe co by było jakby ludzie nie mieli przeciwstawnych kciuków. Jak otwieralibyśmy puszki z colą? Albo pisalibyśmy smsy? Czy gdybyśmy nie mieli kciuków to cokolwiek by powstało? Czy istniałyby piramidy? Jak mocno wszystko by się zmieniło dzięki tej jednej jedynej zmianie? Czy Ziemia byłaby podporządkowana innemu gatunkowi? Na przykład psom z przeciwstawnymi kciukami?

Całowanie się w deszczu jest fajne, póki ktoś nie dostanie
zapalenia płuc i nie umrze.

Jak widać wszystkie moje podejścia były wybitnie merytoryczne i bardzo skoncentrowane na przekazaniu wam treści książki. Problem w tym, że ten wpis nie będzie lepszy. Głównie dlatego, że książkę przeczytałam dwa miesiące temu i mało co z niej pamiętam. Ale również dlatego, że książka jest moim zdaniem nudna, bez polotu i żadnych zalet.
Ogólnie fabuła przedstawia się tak: Czasy okołowojenne, główny bohater Maurice Bendrix (pisarz, dlaczego to zawsze są pisarze, czemu nigdy nie jest to na przykład taksydermista?) ma romans z żoną swojego znajomego wojskowego- Sarą. Romans ten jest określany mianem wielkiej miłości i kończy się(przynajmniej dla Bendrixa) nagle, niespodziewanie i bez wyjaśnienia. Po kilku latach, które Maurice spędza na rozmyślaniu nad tym co poszło nie tak (akceptowalne) nasz wzgardzony kochanek wynajmuje detektywa, który ma za zadanie śledzenie Sary (nieakceptowalne).
By trudne sprawy zniknęły gdzieś
Niech twoje serce rozwiąże je
Trudne Sprawy!
Gdybyście się kiedyś zastanawiali nad wynajęciem detektywa, który miałby śledzić waszą wielką miłość, mam dla was jedną radę: NIE RÓBCIE TEGO. Nawet jeśli nie rozumiecie dlaczego związek się skończył. Nawet jeśli wasza potrzeba domknięcia poznawczego przekracza wszelkie dopuszczalne skale. Nie róbcie tego. To nie Ukryta Prawda ani Kiepski Film W Stylu Fatalnego Zauroczenia. Takie rzeczy świadczą tylko o zaburzeniach psychicznych, a nie o uczuciu. Martwe rzeczy pozostawia się martwe nawet jeśli umarły z niewiadomych przyczyn. Sekcja zwłok ich nie ożywi.  Trzeba zrozumieć, że coś się skończyło. Niestety główny bohater troszkę tego nie rozumie i bawi się w stalkera.
Koniec romansu to trochę w sumie smutne.
Niektóre rzeczy nie powinny się nigdy kończyć.
Jak na przykład magic starsy w paczce.
Albo kawałki pizzy.
Albo odcinki dobrego serialu.
Albo pieniądze.
Jednak mimo, że Bendrix wykazuje się totalnym skretynieniem i skrzywieniami prześladowczymi, to nie jemu należy się Złoty Medal Idioty. Na ten medal zasługuje Sara, czyli ukochana głównego bohatera. Oglądaliście kiedyś latynoamerykańskie telenowele? (Nie udawajcie, że nie, bo zaraz wszyscy razem zaczniemy nucić Cambio Dolor por Libertaaaar). Otóż w tych telenowelach jest jeden stały zabieg, który scenarzyści używają, aby rozdzielić głównych bohaterów (nie, nie mam na myśli bycia własnym dawno zagubionym rodzeństwem). Chodzi mi o przysięgę złożoną Bogu. Przysięgę o treści: "Jeśli on przeżyje, przestanę żyć w grzechu i skończę nas romans".
Swoją drogą gdybym się wdała w romans z Ralphem
to żadne znaki od Boga by mnie nie zmusiły żebym go zakończyła.
Nawet jeśli ciskałby piorunami.
Nawet jeśli napadła mnie szarańcza.
Nawet jeśli Ralphowi odpadłby nos...
Nie krytykuję ludzi wierzących. Krytykuję za to ludzi głupich. Ludzi, którzy wierzą, że jeśli drogę przejdzie im czarny kot, to czeka ich kiepski dzień. Ludzi, którzy wierzą, że jeśli winda zatrzyma się na szóstym piętrze to ukochany wyzna im miłość. Ludzi którzy wierzą, że jeśli nie wyślą tej wiadomości do kolejnych dziesięciu osób to w ciągu tygodnia umrze im matka. Takie myślenie, jak pewnie wiecie, prowadzi krętą i dość wymagającą drogą na sam szczyt głupoty. A Sara, główna bohaterka Dzisiejszej Książki Dnia wybrała się na niego bez przewodnika, pionierek i namiotu. Nic więc dziwnego, że nie skończyła dobrze. (Ale nie będę spoilować, nie będę spoilować).
A ten kadr jest taki ładny, że nie chcę go psuć żadnym sucharem.
Dzisiejsza książka prócz głupiego wątku miłosnego ma też w sobie dużo rozkmin teologicznych. Nie lubię książek o Bogu. Nie lubię jak mi się wciska religię doustnie, dożylnie i drogą wzrokową. Nie lubię, gdy moralizatorstwo ubiera się w piórka literatury. A najbardziej to nie lubię jak miłość do Boga porównuje się do miłości do mężczyzny. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Równie dobrze można porównywać Charmandera do Drogona, w końcu jedno i drugie jest smokiem. Serio, ja rozumiem, że "Pieśń nad Pieśniami" może nieco namieszać w głowie. Rozumiem też, że można przedawkować piosenkę Marii Magdaleny z "Jesus Christ Superstar", ale naprawdę nie mieszajmy Boga z Seksem. Błagam nie. Oddajmy Bogu co Boskie a Cezarowi co Seksowne. Błagam. Panie Grahamie, Błagam.
To takie niesprawiedliwe, że nawet ze złamanym sercem Julianne
wygląda pięknie jak Śpiąca Królewna.
Ostatnim razem jak mi ktoś złamał serce oczy zaropiały mi tak,
że straciłam połowę rzęs próbując je rozkleić.
Gdzie sprawiedliwość ja się pytam!
Można powiedzieć, że nie rozumiem tej książki. Że pokazuje ona jak ważny jest Bóg. Jak jest wszechmogący. Jak potrafi zmienić czyjeś życie. Być może moja wiara jest zbyt słaba, aby poruszyła mnie ta powieść. I tak naprawdę nie jest to jakaś horrendalnie zła książka. Mimo wszystko jednak, to właśnie z jej powodu porzuciłam tego bloga na niemalże wieki. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, a przypominam, że pisałam już o takich kwiatkach jak "Miłość w czasach Zarazy" i "Weronika postanawia umrzeć". Wybierając tę książkę liczyłam na coś z mięsem, mrocznego, z obsesją i stalkerem na poziomie pro. A dostałam jakieś bajdurzenie o miłości, o Bogu i o moralności ludzkiej. Nie taką książkę zamawiałam! Reklamacja!
Droga Julianne idź być naturalnie piękna, gdzieś indziej.
Przepraszam, że ten wpis jest tak chaotyczny. Z pisaniem jest jak z jazdą na rowerze, niby się nie zapomina, ale jednak do wprawy wrócić trzeba. Cytatów brak, bo inaczej bloger by płakał jak cytował.
Ekhem Bendrix, to nie jest dobra skala!
To nie jest dobra skala!
Chyba że mierzysz stopień popaprania.

Kończąc romans pozdrawiam,
M.

1 komentarz:

  1. Mam uraz do mówienia o Bogu, nie lubię głupoty i zbytnio nie czytam romansów...
    chyba sobie daruję.

    OdpowiedzUsuń