niedziela, 27 grudnia 2015

Autostopem Przez Morderstwa, czyli Książka Sześćdziesiąta Piąta

Autor: Michel Faber
Tytuł: Pod skórą
Rok wydania: 2000
Liczba stron: 319
Nikt. Nigdy. Mnie. Tak. Nie. Oszukał. Jak. Ta. Okładka.

Pisałam kiedyś, że marzy mi się podróż autostopem. Cofam swoje słowa. Nie marzy mi się żadna podróż autostopem. Nigdy w życiu. Nie dziękuję, postoję, pójdę piechotą, pożyję jeszcze trochę. 
długo myślałam, czym zilustrować ten wpis.
w końcu postanowiłam na alternatywne metody podróżowania.
(gdyż jeżdżenie stopem zabija).
Pomaga mi Aidan Turner.

Jeżeli jeszcze się tego nie domyśliliście- Dzisiejsza Książka Dnia mnie straumatyzowała. Skuteczniej od wszystkich opowiadań o diable w czarnej Wołdze porywającym dzieci, odstraszyła od wsiadania do samochodu z obcym. Mam poważne obawy, że już nigdy nie wejdę do żadnej taksówki. Ale może po kolei...
po co samochody skoro są konie.

Trudno jest pisać o tej powieści bez zdradzania pewnych kluczowych elementów fabuły. A ponoć dobre recenzje właśnie takie powinny być- wyprane z fabularnych wykrzykników, wolne od spoilerów. Jednak ja nigdy nie uważałam, że piszę dobre recenzję, więc po prostu delikatnie napiszę- PRZED WAMI SPOILER i będę miała nadzieję, iż przynajmniej jedno z was dotrwa do końca tego wpisu.
i kucyki
Fabuła tej powieści brzmi tak cudownie absurdalnie jak Sharknado, Leprechaun, Ludzka Stonoga albo inny film grozy klasy F. Otóż mamy główną bohaterkę, która zabiera autostopowiczów, podrywa ich na swój pokaźny biust, po czym usypia i zawozi na swoją farmę, gdzie zostają oni utuczeni, wykastrowani, a następnie przerobieni na mięso i przetransportowani na inną planetę, gdzie stanowią drogi delikates. Tak, dobrze przeczytaliście, na inną planetę, albowiem nasza bohaterka nie jest człowiekiem. To znaczy jest człowiekiem, tylko nie z gatunku Homo Sapiens (który w jej oczach jest zwierzęciem), a z jakiejś zupełnie innej rasy porośniętej sierścią i poruszającej się na czterech nogach i jednym ogonie. 
i pociągi...

Zastanawiacie się może jak czworonóg jest w stanie prowadzić samochód. Otóż odpowiedź jest prosta- nie może. Z tego powodu (oraz żeby nie straszyć chodzących mielonek pyskiem jak u Chewbacci) nasza bohaterka przeszła szereg bolesnych operacji, które nadały jej postawę i rysy twarzy mniej lub bardziej ludzką. Oczywiście kobieta rasy homo sapiens nie byłaby kompletna bez biustu o imponujących rozmiarach, więc w taki również nasza bohaterka została wyposażona. Tak właśnie odmieniona, wydepilowana, odpowiednio ubrana i pachnąca wsiada codziennie do samochodu, aby upolować kolejnego fagasa, który zostanie przerobiony na podroby. (Określenie pasztet nabiera nowego/starego znaczenia hue hue).
...metro...
Kolejną rzeczą nad jaką możecie się zastanawiać jest to, jak książka o tak żałośnie pokręconej fabule znalazła się na Liście? Hm, dobre pytanie (napisała w odpowiedzi na pytanie, które sama zadała). 
Po pierwsze muszę zaznaczyć, że jest to książka niesamowicie dobrze napisana. Perfekcyjne zdania, pełne melodii i obrazów. Istna synestezja literacka. 
Po drugie może sama fabuła wydaje się niebotycznie głupia, ale jest tak naprawdę jest to taka trochę fabuła fasadowa, ta książka tak naprawdę porusza wiele innych, ważnych i poważnych tematów. 
...samoloty...
W powieści poruszane są prawa kobiet i seksizm, istota człowieczeństwa, okrucieństwo wobec zwierząt, brutalność, zachłanność wielkich korporacji i wiele, wiele innych spraw wagi tak ciężkiej, że aż sumo. Prawdę mówiąc nie do końca mi się to podoba. Jasne, uważam że, istotną rolą literatury jest poruszanie takich tematów, ale na Thora i Odyna, czy naprawdę trzeba poruszyć je wszystkie jednocześnie? W jednej powieści? Opakowanej papierkiem istot pozaziemskich? Panie Michelu, czy Pan wie, że to dopiero Pana pierwsza powieść? Może trochę pomysłów warto zachować na inne książki? Z czegoś trzeba przecież żyć, a po Pana zdjęciu obstawiam, że Bobem Budowniczym Pan nie zostanie.
albo beczki
Ogólnie jednak, ten amalgamat tematów jest całkiem przyjemny w odbiorze. Głównie ze względu na cudowny styl narracji, o którym już wspominałam. To właśnie on sprawia, że książka wciąga jak ruchome piaski. Jednak mam jeszcze jeden mały zarzut. W sumie wcale nie taki mały, bo sprawił, że odjęłam tej powieści jedną mentalną gwiazdkę. Zarzut ten dotyczy zakończenia powieści. Dawno nie spotkałam się z takim deus ex machina w książce. Wydaje się jakby autor w ferworze aktu twórczego zapędził swoją bohaterkę nawet nie w kozi, a antylopi róg i nie wiedział jak ją z tego rogu wyłowić. I zamiast wymyślić coś, co wynikałoby z całej fabuły w sposób organiczny, nacisnął wielki czerwony przycisk z napisem KONIEC, BO NIE MAM JUŻ POMYSŁÓW i z uśmiechem samozadowolenia wyłączył komputer. Panie Michelu, I am not amused nor impressed. 
w ostateczności można się przejść.
Innymi słowy, jeśli nie planujecie w najbliższym czasie żadnej podróży za jeden uśmiech, a kusi was książka o kosmitce porywającej samców alfa, to proszę bardzo. Musicie mieć jednak nerwy przynajmniej miedziane, jeśli nie stalowe, bo powieść nie szczędzi brutalnych opisów (takich jak na przykład kastracja lub obcinanie języka). Żeby nie było, że Was nie ostrzegałam.
Albo zostać w łóżku.
Nic złego nam się nie stanie w naszym własnym łóżku.

Na zakończenie garść cytatów:
  • Chciała wykurzyć zajęcze namiętności z duszy tego wodsela niby lisa z jamy, brutalnie wyciągnąć je na światło dzienne, zanim zdąży zanudzić ją wstępnymi wyjaśnieniami. 
  • Pytanie zawisło w powietrzu, ostygło niczym nietknięta potrawa, i w końcu stężało. 
  • Wiesz, czasem myślę, że warto rozmawiać wyłącznie o tym, o czym ludzie w ogóle nie chcą rozmawiać.
Pozdrawiam
(poważnie rozważając zmianę nazwy tego bloga),
M.

czwartek, 24 grudnia 2015

O Pipce, która jeździła koleją, czyli Książka Numer Sześćdziesiąt Cztery

Autor: Bohumil Hrabal
Tytuł: Pociągi pod specjalnym nadzorem
Rok wydania: 1965
Liczba stron: 98

Na okładce autor z wujkiem.
Niektórym święta pachną choinką. Innym pierniczkami i mandarynkami. Mi pachną nowymi książkami. Kolacja zjedzona, kolędy zaśpiewane, trzynaście kilo w żywym tłuszczu przygarnięte, czas na świąteczny wpis. A czy może być coś bardziej świątecznego niż książka o Drugiej Wojnie Światowej i próbie samobójczej? Nie wydaje mi się.

Jako, że ilustracji jak zwykle brak, dzisiaj powrzucam piękne sceny
z filmów i seriali z dworcami kolejowymi w tle.
(jestem Tedem)


Nadmienię jednak, że określenie książka jest chyba w tym przypadku dość łaskawe. Ta nowela jest krótsza od listy rzeczy, które mi w życiu nie wyszły. Dużo krótsza. Jednak może odłóżmy nomenklaturę na bok i przejdźmy do miąższu. Głównym bohaterem oraz narratorem powieści jest mężczyzna o dumnym imieniu Miłosz i nieco może mniej dumnym nazwisku Pipka. Miłosz pracuje na stacji kolejowej, obserwuje jak Niemcy panoszą mu się po kraju oraz usiłuje przejść inicjację seksualną (nie wiem która z tych rzeczy jest bardziej traumatyczna).
Ten gif jest metaforą mojego życia.
Dla Miłosza najwidoczniej jest to bramka numer trzy. Sprawę pogarsza jeszcze fakt, że horyzontalne mambo nieco mu nie wychodzi, gdyż jak sam mówi- przedwcześnie "więdnie jak lilia". Cóż, ponoć każdemu się zdarza, to nic wielkiego i w ogóle. Niestety nasz bohater ma nieco inne zdanie na te sprawę i postanawia się zabić. Co na tle różnych przyczyn samobójstw, o których przyszło nam czytać w literaturze pięknej, nie jest wcale takim słabym powodem. 
Wiem. WIEM, że to jest scena z GossipGirl, ale jest tak piękna wizualnie.
Plus to jest sukienka, w której wezmę ślub sama ze sobą,
kiedy wreszcie to zalegalizują.
Ogólnie zarysowałam wam właśnie dużą część fabuły naszej Książki Dnia. Fabuły, która wcale nie jest skomplikowana. Nie jest też wybitnie nowatorska- mam nawet wrażenie, że książki o młodym chłopaku, szukającym swojej drogi na tle działań wojennych są w literaturze tak częste jak piosenki o miłości w cukierkowym popie (i teraz mam przed oczami Popa z brodą z cukierków, super). 
Kolejna metafora mojego życia.
Na szczęście jednak w lawinie książek o wojnie ta wystaje niczym przebiśnieg (chyba czas obejrzeć Mulan).
Ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Wiem, że pewnie chwycicie się teraz za głowę i do reszty zwątpicie we mnie i moje wpisy, ale uważam, że ta książka jest najzwyczajniej w świecie urocza. Tak, książka o młodym chłopaku o nazwisku Pipka, który ma problemy z wytryskiem przedwczesnym i zawiaduje pociągi wypchane po, nieistniejące u pociągów, uszy niemieckimi żołnierzami, jest urocza. Urocza niczym szczeniak.
A to, tym razem, jest metaforą moich relacji z płcią przeciwną.
Prawdopodobnie na ten jej urok w dużej mierze składa się szczodra warstwa groteski, którą autor włożył w swoje dzieło. Hrabal każdą stronę tak posmarował groteską jakby była Nutellą. Ten dystans, przekąs i poczucie humoru sprawiają, że o dość ponurych wydarzeniach czyta się z uśmiechem na ustach nawet, gdy nie jest się psychopatą.
To już nie jest żadna metafora.
Po prostu Chris jest piękny.
Kolejnym wielkim walorem "Pociągów..." jest styl w jakim zostały napisane. Plastyczny, obrazowy, piękny, zapuszcza korzenie w wyobraźni czytelnika i kwitnie w oczach. Nawet wulgaryzmy oraz określenia dość prostackie są wdzięcznie zdrobnione, koronnym przykładem jest określenie dupeńcia. Niby brzydkie i chamskie, ale jednocześnie takie ładne...
John i Sherlock również

Podsumowując- nie jest to książka, która zostanie moją najlepszą przyjaciółką. Za mało w niej mięsa, żebyśmy miały zostać nierozłączne. Ale gdyby była człowiekiem, to do znajomych na fb bym dodała i nawet statusy lajkowała, bo to całkiem zgrabna i zabawna bestia z niej.
I ten pociąg także.

Na koniec kilka cytatów:
  • Dla mnie Pan Bóg istnieje, a dla tamtego świńskiego wieprza istnieje tylko kotlet schabowy, knedle i kapusta.
  • "Niemcy to i tak wariaci. Niebezpieczni wariaci". Ja też byłem taki trochę wariat, ale na swój własny rachunek, podczas gdy Niemcy zawsze na rachunek innych
  • Zawsze się bałem pięknych ludzi, nigdy nie umiałem normalnie rozmawiać z pięknymi ludźmi. Pociłem się, jąkałem, tak bardzo podziwiałem piękne twarze, tak byłem nimi olśniony, że nigdy nie mogłem spojrzeć w jakąś piękną twarz. 
Pozdrawiam pod specjalnym nadzorem,
M.

środa, 23 grudnia 2015

Co im w duszy gra, czyli Książka Sześćdziesiąta Trzecia

Autor: Jennifer Egan
Tytuł: Zanim dopadnie nas czas
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 367

Tym razem wydawnictwo się nie popisało.
Okładka słaba, a w środku więcej literówek
niż w smsie od pijanego gimnazjalisty.
Znacie te książki, które czasami można kupić wraz z kobiecymi czasopismami albo za bezcen kupić w kiosku? Takie typowe czytadła, zazwyczaj na pograniczu literatury kobiecej, które nie są wprawdzie dobre, ale też nigdy do bycia dobrymi nie aspirują? Książki, które czyta się przyjemnie, bez żadnego problemu, które zabijają czas na lotnisku, w pociągu, w poczekalni u lekarza, a potem służą za wyściółkę grubego kartonowego pudła?
Jako, że dzisiejsza książka w dużej mierze traktuje o muzyce,
postanowiłam pokatować was trochę moimi ulubionymi muzykami
(pomijając One Direction)
Tu oczywiście Bóg Dylan
Dzisiejsza książka była daleką kuzynką takich książek. Kuzynką z nieco może wyższej sfery, bogatszą i o ładniejszej aparycji, ale jednak bardzo blisko spokrewnioną. Trudno ją nazwać (przynajmniej mi, bo mnóstwo krytyków się zachwyca) książką dobrą, nie jest wyjątkowa, specjalna, żadna z niej Królowa Balu Dobrych Powieści. Stara się być alternatywna, rockowa, zbuntowana, ale gdy się jej przyjrzeć z bliska jest po prostu zwykłą szarą myszką, która usiłuje się dostosować do swojego hipsterskiego towarzystwa.
Wokalista Arctic Monkeys

Ale zacznijmy od początku. Opis wydawniczy obiecuje mi, niczym chłopak z Tindera, złote góry, niezapomniane przeżycia i dobrą zabawę. I jak ów chłopak z Tindera najzwyczajniej świecie ściemnia. Książka wcale nie jest o Benniem (podstarzałym punku i właścicielu wytwórni płytowej) i Sashy. (jego asystentce)... to znaczy tak, są to bohaterowie tej powieści. Tak samo jak Sansa i Sam są bohaterami "Gry o Tron".  W powieści Eganm jak w serialu HBO mamy do czynienia z nieskończenie długą listą protagonistów. Jest więc nie tylko Bennie i Sasha, ale również Drew, Lulu, Lou, Scotty, Alex, Dolly, Chris i masa innych krótkich amerykańskich imion.Wszyscy przepychają się łokciami, aby wcisnąć czytelnikowi swoją historię, każdy usiłuje wykraść chociaż kilka stron dla siebie. To kotłowanie się o swoje pięć minut sprawia, że w pewnym momencie wszyscy zlewają się w jeden wielki, wielogłowy, wieloręki, rozwrzeszczany byt.
Jeff Buckley
W teorii powieść podzielona jest na 13 rozdziałów, a każdy z nich opowiada zamkniętą historię jednego z bohaterów. Problem w tym, że niczym w "To właśnie miłość" bohaterowie są ze sobą powiązani- tu osoba z rozdziału pierwszego w młodości spała z chłopakiem z rozdziału numer trzynaście i pracowała u bohatera rozdziału drugiego, ale jest też matką narratorki dziewczynki z przedostatniej opowieści. Ja mam bardzo mały rozumek, spamiętanie kto z kim i dlaczego w samorządzie mojego wydziału mnie przerasta, nie każcie mi rozplątywać kolejnego towarzyskiego kilimu. 
Wokalista The Smiths

Ważną częścią powieści, prócz bohaterów jest muzyka. Muzyką zajmuje się w tej powieści prawie każdy. Jednak, o dziwo,  jak na książkę o muzykę, ta powieść jest zaskakująco głucha. Głucha jak cisza, nie jak Beethoven. Czytam nazwy zespołów, których słucham lub kiedyś słuchałam. Czytam o Nirvanie, o Led Zeppelin, o Semisonic i nie słyszę muzyki. O muzyce powinno się pisać tak, że aż dudni w uszach. Tak, że w opuszkach palców czuć jak drżą struny, jak uginają się klawisze, jak drga powietrze. Jeśli się tego nie zrobi zostajemy z suchymi literami napisanymi kursywą. Wiem, że to trudne, wiem, ale przecież nie jest niemożliwe. Na rany Indiany, przecież co druga książka Murakamiego krzyczy jazzem.
Jim <3

Jest jeszcze kwestia czasu. Upływ czasu, jego wpływ na człowieka jest chyba motywem przewodnim powieści Egan. Motywem dużo zgrabniej zarysowanym niż ta nieszczęsna muzyka. Bohaterowie się zmieniają z młodych idealistów w cyników, z buntowników w konserwatystów, z nastolatków w starców.
Przemijanie to stara i ograna we wszystkich niemal pubach śpiewka. Jednak jest w niej coś tak organicznego, że nigdy nie straci na świeżości. Każdy wie, że ludzie się zmieniają. Każdy się zmienia. Ja z dziewczyną, która wstydziła się zamówić kawę w bufecie (jaką byłam pół roku temu) mam już niewiele wspólnego. O noszącej glany z płomieniami i różowy puchowy bezrękawnik jednocześnie ekscentryczce sprzed dekady nie wspominając. Pewnie za pięć lat będę kpiła z piszącej bloga katarynki jaką jestem teraz. Wszystko się zmienia w zastraszającym tempie, ludzie z obcych staja się bliskimi, z bliskich obcymi, i jest to dla mnie tak niepojęte, że mogę o tym czytać i czytać, a i tak nie przestanie mnie to dziwić.
Kobieta dla której zostałam ruda- Tori
Tak więc upływ czasu i próba uchwycenia tego zjawiska, jest jednym z pozytywów tej nierównej książki. Kolejnym plusem jest dość przyjemny, chociaż średnio powalający na kolana i łopatki styl narracji. Narratorzy zmieniają się częściej niż faceci Taylor Swift, a każdy przynosi ze sobą swój własny, charakterystyczny styl. Najciekawiej rozwiązanym pod tym względem (i ogólnie chyba najlepszym w całej powieści) jest rozdział dwunasty. Gdyby cała książka była na poziomie dwunastki, to polecałabym ją z całego serca. Zamiast tego jednak muszę troszkę pokręcić noskiem nad zmarnowanym potencjałem i powzdychać nad zaprzepaszczonymi okazjami. Wolałabym chwalić i rozdawać złote gwiazdki, ale niestety Wigilia dopiero jutro.
oraz oczywiście Krzyś

Swoją drogą ta książka obdziera ze złudzeń szybciej niż źle przyklejona broda świętego Mikołaja. Jeśli nadal wierzycie, że wszystko dobrze się kończy, jednorożce istnieją, a prawdziwa miłość nigdy się nie kończy, to w tył zwrot towarzysze!
A tu macie kto z kim w tej telenoweli powieści

Zakończę jednym/ dwoma cytatami:
  • Nie wiem, czy jest naprawdę sobą, czy przestała się przejmować kim naprawdę jest. Może zresztą właśnie wtedy, kiedy się o tym nie myśli, to jest się sobą?
  • To jeden z tych dni, które bolą jak zęby.
Pozdrawiam,
dopadnięta przez czas,
M.

sobota, 5 grudnia 2015

Morze myśli, czyli Książka Numer Sześćdziesiąt Dwa

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Solaris
Rok wydania: 1961
Liczba stron: 328
Pozwólcie, że nie skomentuję okładki.
Zacznę od wyznania dość specyficznego. I może dla niektórych nawet szokującego. Otóż, lubię myśleć. To jest takie moje małe hobby, któremu się czasem oddaję. Lubię myśleć, zastanawiać się, gdybać, ogólnie używać neuronów, połączeń synaptycznych, istoty szarej, białej, zwojów, blaszek (tak w środę mam kolokwium z anatomii). I właśnie z powodu tego mojego zamiłowania do myślenia, lubię książki, które nie tylko pozwalają mi na oddawanie się tej rozrywce, ale nawet ją stymulują. Lubię książki, po których człowiek "łapie rozkminę". Wbrew pozorom takich książek nie ma wiele. A przynajmniej nie na tej pożal się Panie Liście. Dlatego tak bardzo się cieszę, że mogę dzisiaj napisać o powieści, która jest... skłaniająca do refleksji? (wybaczcie pytajnik na końcu, mam osobisty uraz do tego określenia).
Jak dorosnę zostanę astronautką, zobaczycie.
link
"Solaris", bo o niej mowa, to książka powszechnie znana. Powszechnie znana, gdyż jest jednym z niewielu nadwiślańskich tworów dobrze przyjętych za oceanem. Jedną z garści polskich powieści, na które pokusiło się samo Hollywood i (tu wstaw okrzyk podniecenia) sam George Clooney. Jednak ja pomimo mojego uwielbienia dla George'a, chciałabym na chwilę przynajmniej zapomnieć o tym aspekcie jej popularności. I najzwyczajniej w świecie skupić się na tym, że jest dobrym, soczystym kawałkiem literatury. Nie tylko literatury sci-fi, nie tylko literatury polskiej,  ale literatury w ogóle.

Mogłabym cały wpis zilustrować Clooney'em,
ale postaram się powstrzymać
link
Zalążek fabuły "Solaris" nie wyróżnia się na tle innych książek tego gatunku. Mamy tu Krisa Kelvina, psychologa (kocham psychologów w science-fiction, o czym zresztą pisałam przy "Ja, Robot"). Kelvin wyrusza w podróż na tajemniczą planetę Solaris, na której prócz niego przebywa dwóch żywych i jeden martwy badacz. Ów martwy badacz popełnił samobójstwo, do którego pchnęło go... no właśnie co? Nasz główny bohater najpierw myśli, że choroba psychiczna i halucynacje. Później jednak okazuje się, że nie jest to prawda. Że osoby, które jawią się jemu (i jego towarzyszom) przed oczami, nie są tylko wizjami. Mają ciało, krew, kości, a nawet świadomość. I właśnie w tym momencie książka zaczyna wspinać się na wyżyny literatury.
Tak a propos, czy patrzyliście kiedyś
na "atomowe grzyby" i uważaliście,
że są piękne, czy tylko ja mam takie zaburzenia?

Nie chcę wam zdradzać zbyt wiele, zresztą sami wiecie, że nie przepadam za opisywaniem fabuły. Jednak nie sposób pisać o Solaris bez poruszenia dwóch kwestii. Pierwszą kwestią jest Ocean. Ocean, który swoją powierzchnią pokrywa prawie całą planetę. Ocean, który nie jest wielką kałużą, zalewem wody, miejscem, gdzie można spotkać mężczyzn w zbyt obcisłych kąpielówkach, a żywym organizmem o cytoplazmatycznej budowie i jakimś natężeniu inteligencji i świadomości. Trudno to sobie wyobrazić, prawda? Jak można porozumieć się z Oceanem? To zadanie wydaje się być niemożliwe, równie dobrze można konwersować z tchórzofretką o zjawisku konwergencji. Albo ze mną o zasadach gry w krykieta. Niektóre rzeczy są po prostu niemożliwe.
Lubie science-fiction, bo zawsze są do niego ładne ilustracje
link
Jednak ludzkość ma to do siebie, że a)lubi rzeczy niemożliwe b)nie lubi przyjmować, że czegoś nie da się zrozumieć c)lubi walić wielkiego śpiącego smoka kijem baseballowym w sam nos, ot tak żeby zobaczyć, czy się nie wkurzy. I dlatego, zamiast zostawić biedny, styrany Ocean samemu sobie, latają na tę planetę jak na tunezyjską plażę i dokonują "eksperymentów". Jak się można spodziewać, gospodarz nie pozostaje im dłużny i sam zaczyna eksperymentować. I to w dość radykalny sposób.
A jak się skończą, to można wrzucać ładne foty kosmosu.
Właśnie w ten iście subtelny sposób przeszłam do zagadnienia numer dwa. Zagadnienia jeszcze bardziej ekstremalnego i filozoficznego. Otóż, jak już wspomniałam wcześniej, bohaterowie Solaris w swojej bazie przyjmują "gości". Gości specyficznych, bo będących ucieleśnieniem pewnych wspomnień... pewnych osób. Na przykład gościem głównego bohatera jest jego zmarła żona Harey. A przynajmniej ktoś, kto wygląda jak ona, zachowuje się jak ona, porusza się jak ona. Ale jednocześnie nią nie jest. Jest odbiciem tego, jak zapamiętał ją Kris. Nowa "Harey" krwawi, ale nie umiera. Nie śpi. Nie je. Wszędzie podąża za naszym głównym bohaterem. Jest tworem sztucznym, ale żywym. Namiastką tego, co kiedyś się straciło.
Czy mogę już zacząć wrzucać zdjęcia Clooney'a?
Ładnie proszę...
I tu zaczyna się moja ciężka rozkmina (żeby nie było, że nie ostrzegałam: ciężka rozkmina przed wami). Jeśli się kiedyś kogoś kochało i się go utraciło, to czy można kogoś krytykować za próby odzyskania choćby cienia tej osoby? Czy to, że coś nie jest rzeczywiste oznacza od razu, że nie jest prawdziwe? Czy jeśli ktoś jest szczęśliwy otaczając się złudzeniami, to mamy prawo brać go za szmaty i wyrzucać na bruk prawdziwego życia? Te wszystkie pytania pływają mi w moim płynie mózgowo-rdzeniowym po przeczytaniu tej książki i kompletnie nie chcą się w nim rozpuścić. A, że w sumie to lubię jak coś w nim pływa i się nie topi, to jestem ukontentowana i rozkminiam sobie cały wieczór (a notatki z anatomii leżą odłogiem).
Wiecie co, stwierdziłam jednak, że on w tym całym
skafandrze wygląda głupkowato i jednak wolę
zdjęcia kosmosu.
Jak widać sama fabuła zrobiła na mnie duże wrażenie. Trochę inaczej było z formą. Jeśli chodzi o jej odbiór to przyznam, że mam lekki dysonas. Z jednej strony książka jest w opór klimatyczna. Opuszczona stacja, małe pomieszczenia, dziwne postacie, to wszystko tworzy niepowtarzalny gotycko-kosmiczny klimat, który mi osobiście bardzo się podobał. Wszystko jest przyjemnie mroczne jak listopadowe noce, cmentarze o północy lub stare filmy grozy. Z drugiej jednak strony, Lem ma tendencję, dość zrozumiałą zresztą do opisywania wszystkiego. Opisuje każdy przedmiot rozrzucony na podłodze, każdy trzask, szum, każdy ruch bohaterów, ich wygląd, kolor oczu, ubranie. Ta skrupulatność jest całkowicie zgodna z naturą narratora (czyli głównego bohatera) który w końcu jest naukowcem, jest też bardzo pożądana, gdy mamy do czynienia z opisami rzeczy związanych z przebywaniem w kosmosie. Jednak momentami ta precyzyjność opisów męczy. A przynajmniej wymaga czasu do załapania (muszę przyznać, że w drugiej połowie książki ten styl pisania przestaje razić, a zaczyna zachwycać). Lem ma tak bogate słownictwo, że mógłby utworzyć z niego fundusz charytatywny i wysyłać dotacje takim pokrakom jak ja. Ma zdolność opisywania wszystkiego w tak realistyczny sposób, że aż czuć smak i zapach. Jednak w jego prozie czuć , że jest to zawodowy lekarz. Pisarz jak najbardziej, ale również lekarz. I ta lekarsko-aptekarska dokładność wyłazi z niektórych stron. Jednym się to będzie podobać, innym nie.
Ok, musiałam, ale już wraca kosmos.
Chyba czas na podsumowanie. Przyznam szczerze, że nie jest to mój pierwszy Lem- dawno temu, uratowałam jedną z jego powieści od przedwczesnej śmierci na śmietniku. Miała powyrywane strony, które sklejałam przez pół dnia, oderwaną okładkę i ogólnie była jak porzucony szczeniak. Leży teraz w moim śląskim domu, w przytułku dla uratowanych książek. Jednak Solaris zapada w pamięć dużo bardziej niż "Obłok Magellana". Ma w sobie coś magicznego, coś filozoficznego, coś psychologicznego, coś naukowego, coś kosmicznego, coś romantycznego, coś przerażającego, ogólnie coś dla każdego. Czyta się ją jednym tchem (chyba, że ktoś ma słabą pojemność płuc, wtedy dwoma) i .zamyka z pewną niechęcią. Jeśli miałabym polecić komuś jakąś książkę o podróży w kosmos, to zaraz po "Autostopem przez Galaktykę" (moja pierwsza książka na tym blogu) poleciłabym "Solaris".
Ciekawe czy ze zdjęciami kosmosu jest jak z profilowym na fb,
na fotach wszystko spoko, ale na żywo to już takie meh...

Tyle w temacie, czas na cytaty:
  • Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych ze sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. Doświadczamy tego nawet wobec zjawisk względnie prostych. Los jednego człowieka może znaczyć wiele, los kilkuset trudno jest objąć, ale dzieje tysiąca, miliona nie znaczą w gruncie rzeczy
  •  Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą. Wcale nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. Mamy się za rycerzy świętego Kontaktu. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy.
 Z planety, gdzie oceany jeszcze nie myślą,
M.