wtorek, 11 sierpnia 2015

Pod kloszem, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Siedem

Autor: Sylvia Plath
Tytuł: Szklany Klosz
Rok wydania: 1963
Liczba stron: 234
Na okładce Sylvia i... balon?
guma balonowa?
nie wiem. nie rozumiem.
nie chcę rozumieć.
Jako, że jestem w żałobie po swoim telefonie, który zmarł śmiercią męczeńsko-topielczą i właśnie leży pochowany w ryżu, postanowiłam rozerwać się lekką lekturką o niedoszłej samobójczyni. 

Gdyż dzisiejszy wpis jest ubersmutny,
rozweselam wesołymi zwierzaczkami.

Zdarza się wam czasem widywać jakąś osobę, na studiach/w pracy/w swoim ulubionym pubie i po prostu wiedzieć, że gdyby ktoś was przedstawił to zostalibyście przyjaciółmi? Tak właśnie było ze mną i dzisiejszą książką. I kiedy wreszcie się spotkałyśmy to nie trzeba było długiego wstępu, od razu złapałam z nią dobry kontakt. I nie zdziwiło mnie to ani trochę- Sylvia Plath znana mi z cytatów i wierszy zawsze przemawiała do mnie silniej niż byłam w stanie się do tego przyznać. Robiłam wszystko, aby nie dać się zaszufladkować jako fanka jej twórczości. Bo bądźmy szczerzy, zachwycanie się Sylvią Plath jest nieco gimnazjalne, trąci snobizmem i zazwyczaj łączy się z poglądami w stylu "jestem taka głęboka, niezrozumiana i artystyczna", Ale chyba po przeczytaniu Dzisiejszej Książki Dnia nie mam wyjścia. Muszę wstać ze swojego krzesła, nieśmiało pomachać i powiedzieć: "Cześć nazywam się M, mam dwadzieścia cztery lata i jestem fanką Sylvii Plath.
Miś koala tulący misia koalę.
Tyle w temacie.

"Szklany Klosz" jedyna powieść amerykańskiej poetki, jest książką semibiograficzną. Esther, główna bohaterka to nikt inny tylko stara, dobra Sylvia właśnie. Wybitnie uzdolniona, piątkowa studentka o literackim zacięciu, otrzymuje miesięczny staż w magazynie dla kobiet. Wyjeżdża do Nowego Jorku, smakuje życia wolnej, niezależnej młodej kobiety (wolnej i niezależnej powinnam włożyć w cudzysłów, bo przecież akcja się dzieje w latach 60'). Chodzi na randki, imprezy towarzyskie, zastanawia się co robić ze swoim życiem. A potem wraca do domu, popada w marazm, usiłuje popełnić samobójstwo i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Iście amerykański sen, nie sądzicie?
Chcę zostać doglądaczem małych fok.
To mój nowy plan na życie.

Nie ma co owijać w bawełnę i sreberka. Fabuła nie jest wybitnie oryginalna. Utrata zdrowia psychicznego jest wałkowana w literaturze częściej niż ciasto na pierogi w polskiej kuchni. Sama na blogu opisywałam już kilka książek o podobnej tematyce. Ta jednak z nich wszystkich jest moją ulubioną. Dlaczego? Jak zwykle powodów jest wiele.
cutest...
facepalm...
ever!
Po pierwsze i najważniejsze zachwycił mnie styl jakim jest napisana. Sylvia Plath to głównie poetka. Myśli jak poetka.Widzi świat jak poetka. I pisze jak poetka nawet, gdy dzieło jest zgoła niepoetyckie. Zdania są ładniejsze od uśmiechu Toma Hiddlestona. Moja kopia ma chyba więcej zdań podkreślonych niż pozostawionych bez śladu ołówka. Zarówno opisy ludzi jak i krajobrazu, a w szczególności uczuć i przeżyć są jak Kaplica Sykstyńska przemnożona przez Notre Dame. Aż chce się je oprawić i powiesić nad łóżkiem. Chce się nimi nazwać swego pierworodnego. Chce się je umieścić na nagrobku... wiecie o co mi chodzi. I jakby tego było mało, te zdania są lekkie jak pajęczyna. Niewymuszone, Naturalne. Bez pudru, podkładu i sztucznych barwników. Bez konserwantów i ulepszeń. Bez silikonu. 
zwierzęta są dużo lepsze od ludzi.

Może jestem zaślepiona i skrzywiona. Pewnie tak, być może zachwalam produkt bez znaku jakości Q. Ale dla mnie ta książka jest taka dobra! Nie mówię, że jest mocna. Nie jest jak pocisk o ogromnej sile rażenia. To nie jest książka, która wybucha wam w dłoniach i urywa kawałek wątroby. To jest powieść na wskroś kobieca, delikatna i krucha, ale o silnych korzeniach, które zapuszczają się prosto w serce.
nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.

Jeśli chodzi o samą główną bohaterkę, to muszę przyznać, że nie jestem w stanie jej skrytykować. Rzadko kiedy wypowiedzi głównej bohaterki tak silnie rezonują z moimi własnymi przemyśleniami (biorąc pod uwagę, że usiłuje ona się później zabić nie jest to dla mnie dobry znak. W sumie to trochę Ponurak nawet). Wydaje mi się jednak, że biorąc pod uwagę jak wiele osób się w tej książce zaczytuje, zachodzi tu swoisty efekt Barnuma. Sylvia po prostu pisze o problemach z jakimi przychodzi się nam zmagać,  w taki sposób, że czytając je myślimy "o mój Boże ja mam dokładnie tak samo! To jest o mnie!"i utożsamiamy się z główną bohaterką. Jeśli tak nie jest i po prostu ja jestem spaczona, wybaczcie.
Nie wiem po co w ogóle zwykle szukam ilustracji.
Powinnam zawsze wrzucać miłe zwierzątka.

Dodam jednak nieco dziegciu do tej beczki miodu- druga połowa książki, kiedy Esther błąka się po szpitalach psychiatrycznych, jest moim zdaniem słabsza. Może dlatego, że zbyt wiele o tym już czytałam. Może dlatego, że w wakacje chcę odpocząć od psychologii, nie wiem. Jednak nawet jeśli po przekroczeniu równika powieści jej forma nieco spada, nadal mamy do czynienia z powieścią, która podejmuje ważne tematy takie jak depresja i walka z nią, próby odnalezienia własnej tożsamości oraz wyzwania jakie stawiał i chyba nadal stawia przed kobietami świat. Esther chce być wolna i niezależna, chce tworzyć, działać, realizować się na płaszczyznach, które nie mieszczą się w trójwymiarowym świecie dwudziestego wieku. Zbyt wiele wymaga sama od siebie, zbyt wiele wymagają od niej inni, ale też i ona zbyt wiele wymaga od życia. Czytając te powieść doszłam do wniosku, że największy problem z życiem jest taki, że jest tylko jedno. Gdyby można było prowadzić trzy równoległe żywoty, wszystko byłoby łatwiejsze. Gdzie te równoległe wszechświaty panie Hawking i jak mogę się tam przenieść?
Postanowione- zamiast dziecka będę miała małą alpakę.

Podsumowując, "Szklany Klosz" jest równie optymistyczny jak marsz pogrzebowy. Jeśli macie chandrę to mniej bolesne będzie dla was wsadzenie ręki do włączonego blendera niż czytanie tej powieści. Jednak jeżeli skłonności samobójczo-depresyjne są wam obce, a nad waszą głową nie wisi cieknąca jak kran w mojej łazience, czarna chmurka, to z czystym sercem polecam dzisiejszą książkę. Jest może ciut zbyt... hm... wydumana, ale jeśli trafi w wasze gusta to trafi w nie mocno. 
Albo małe tygrysiątko.

To tyle na dzisiaj, jak zawsze żegnam cytatami:
  • Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch, zupełnie sprzecznych ze sobą rzeczy naraz, to, owszem, w takim razie jestem wariatką! Wiem, że przez całe życie będę się miotała pomiędzy różnymi, wykluczającymi się nawzajem pragnieniami 
  • Życie moje ukazało mi się w postaci rozgałęzionego drzewa figowego, tak jak w tamtym opowiadaniu. Na każdej gałęzi wisiała dojrzała, fioletowa figa, symbol jednej z czekających mnie w życiu szans. Reprezentowały męża, dom, dzieci, sławę poetki, wybitną karierę profesorską, karierę dziennikarską, Europę, Afrykę i Amerykę Południową, Konstantego, Sokratesa, Attylę i całe zastępy kochanków dziwnych imionach i niezwykłych zawodach. Jedna z fig reprezentowała złoty medal olimpijski za wioślarstwo. Na drzewie było jeszcze wiele dojrzałych owoców, których symboliki nie zdołałam odszyfrować. Wyobrażałam sobie, że siedzę na tym drzewie i umieram z głodu, ponieważ nie mogę w żaden sposób zdecydować się na to, którą figę zerwać. Miałam ochotę na wszystkie, na absolutnie każdą z tych fig z osobna, ale zerwanie jednej oznaczało automatycznie rezygnację z pozostałych, więc siedziałam, aż figi zaczęły się marszczyć, czernieć i jedna za drugą spadały na ziemię.
  • Czułam, że rozmazuję się w tym świetle jak negatyw jakiejś osoby, której nigdy w życiu nie widziałam.
  • Gdziekolwiek bym się znalazła - na pokładzie statku czy przy stoliku paryskiej kawiarni - to i tak w gruncie rzeczy tkwiłabym tylko pod szklanym kloszem własnej udręki, pławiąc się we własnym skisłym sosie.
  • Posiadanie męża i dzieci równa się przepierce mózgu – człowiek staje się czymś w rodzaju głupiego niewolnika w małym, totalitarnym państewku.
spod szklanego kloszu pozdrawiam,
M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz