sobota, 15 sierpnia 2015

Koo-koo-ka-choo, Mrs. Robinson, czyli Książka Pięćdziesiąta Ósma

Autor: Charles Webb
Tytuł: Absolwent
Rok wydania: 1963
Liczba stron: 290
A zgrabna pani na okładce tak wiele obiecywała.

Niezbadane są wybory autorów mojej Biblii. Wydaje mi się, że po prostu zawinęli garść książek z księgarni i wrzucili je do jednego wora. Nie da się inaczej wytłumaczyć stężenia bubli, gniotów i fajansu w tym roztworze ksiąg rzekomo wybitnych.
Zdanie przewodnie pierwszej połowy książki
Dzisiejsza książka dnia była dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Z jakiegoś powodu wiązałam z nią duże nadzieje. Tak, wiem, moim mottem życiowym powinno być "oczekiwania rodzą rozczarowania", ale chyba dopóki sobie tego nie wytatuuje nad biustem, wciąż będę o tym zapominać. 
Tak mniej więcej wyglądają rozmowy w tej powieści. Osoba A zamienia
twierdzenie osoby B w pytanie.
To nie jest tak, że tę książkę mi ktoś polecił. W życiu o niej nie słyszałam. Wydaje mi się, biorąc pod uwagę jak trudno mi ją było kupić, że nie jest powszechnie znana. A przynajmniej nie tak znana jak jej ekranizacja. Film z Dustinem Hoffmanem, ze ścieżką dźwiękową zawierającą "Sounds of Silence" i "Mrs. Robinson" to klasyka. To właśnie ten film był ostatnim filmem jaki wspólnie obejrzeli Summer i Tom w "500 days of Summer" (czyli w jednym z moich ulubionych filmów).Ja sama filmu nie widziałam, miałam w planach, gdzieś kiedyś go obejrzeć, ale jak to czasem w życiu bywa, kiedyś zmieniło się w nigdy. 
Innymi słowy: Jak na starą rumpę jesteś całkiem hot.
Nigdy, bo przypuszczam, że już tego filmu nie zobaczę. W tym momencie zapuszczanie "Absolwenta" byłoby trochę musztardą po obiedzie. Bardzo słabym, spalonym i niedogotowanym jednocześnie obiedzie. Obiedzie bez soli, pieprzu i bez dobrego smaku. Za to z dużą ilością powtórzeń, bezsensownych konwersacji i toksycznego związku. Ogólnie ta książka to przepis na niestrawność i mdłości. 
Oto co nas czeka, gdy skończymy studia.
(czytaj: nic)
Wszystko zaczyna się dość zgrabnie. Główny bohater, po ukończeniu college'u wraca na łono rodziny, która wystawia go na widok uroczych sąsiadów jak gdyby był rasowym psem potrafiącym żonglować płonącymi pochodniami. "Popatrzcie to nasz cudowny syn! Złote dziecko! Popatrzcie jaki kupiliśmy mu wóz! Popatrzcie jak nurkuje w basenie! Popatrzcie jak ziewa, czyż to nie cudowne?" Innymi słowy jego rodzice zachowują się jak te mamuśki z facebooka, które piszą wpisy nie tylko o pierwszych słowach i krokach swoich pomiotów, ale również o ich wizytach w toalecie i kolorze efektów owych wizyt. Nic więc dziwnego, że główny bohater ma wszystkiego dość i łapie doła.
siedzenie i gapienie się na rybki.
Problem jednak pojawia się później. Nasz tytułowy absolwent gardzi nie tylko światem swoich rodziców. On gardzi wszystkim. Wszystkim i wszystkimi. Gardzi swoją edukacją. Gardzi ludźmi, których poznał podczas podróży autostopem przez Stany (wrócił po 3 tygodniach, bo mu się znudziło, taki z niego Marco Polo). Gardzi samym sobą, swoją przyszłością i przeszłością. Dosłownie wszystkim. Niczym prawdziwy intelektualista całymi godzinami pije piwo z puszki, siedzi gapi się w telewizor (a pamiętajmy, że akcja dzieje się w latach 60' gdzie nie tylko nie było jeszcze reality show o Księżniczkach w Tiarach, ale nawet nie było kablówki. Ani Mody na Sukces. Ani Karashianów). 
Zaczynam uważać, że w filmie Ben nie gapi się w telewizor, tylko w akwarium.

Jednak (chociaż nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać), nie samą telewizją żyje człowiek. Z tego właśnie powodu nasz bohater wdaje się w romans z żoną wspólnika swego ojca, uwodzicielską Panią Robinson. Romans toczy się błędnym kołem do czasu, gdy zmuszony przez swoich rodziców Benjamin (bo tak ma na imię Absolwent) umawia się na randkę z córką Pani Robinson- Elaine. Jak się pewnie domyślacie randka ta, chociaż katastroficzna i specjalnie zaplanowana tak, aby była porażką dla dwojga, kończy się namiętnym pocałunkiem i natychmiastową miłością. Tak właśnie tak, mój koszmar senny- głupia, stalkerska miłość w pięć minut wraca do mnie jak bumerang. 
czasem też pływa w basenie mając na sobie najbardziej żenujące
okulary przeciwsłoneczne w historii.
Jeśli myślicie, że moment, w którym Benjamin zakochuje się w córce kobiety z którą ma romans, jest momentem, w którym ta powieść sięga dna, to się mylicie. Później jest już tylko gorzej. Otóż uwaga- Benjamin wyznaje Elaine, że ma romans z jej mamuśką. Dziewczyna, która przez moment wydaje się normalna, wyrzuca go z domu, zrywa z nim kontakt i wraca na studia. Jak myślicie co robi nasz fan kuguarów? Otóż jedzie za nią z postanowieniem wejścia z ową dziewczyną w związek małżeński. To przecież drobiazg, że a)nie masz pracy b)byłeś z dziewczyną na jednej randce c)ruchałeś przez kilka miesięcy jej matkę, tak naprawdę wszystkie te rzeczy czynią cię idealną partią. Mąż idealny znaleziony! Książę z bajki! Mendelsonem stukają kopyta!

Zaburzony to on jest. I to bardzo.
Następna część powieści jak dla mnie jest przeraźliwym obrazem obsesji i stalkomanii. Benjamin nie robi nic innego tylko łazi po mieście szukając Elaine, wypatrując jej, myśląc o niej i planując małżeństwo. A ona zamiast dzwonić na policje, załatwiać sobie zakaz zbliżania się na mniej niż trzy tysiące mil, uznaje, że w sumie to też go kocha. Tak toksycznego związku nie ma nawet w "Grze o Tron", what the actual fuck?! 
Taka ładna a taka głupia... uciekaj! uciekaj i zmieniaj naziwsko!
Przypuszczam, że ta książka miała być taką trochę satyrą na ówczesne czasy i całą otoczkę w stylu "Żon ze Stepford". Jednak aby satyra mogła zostać uznana za satyrę musi prezentować odpowiedni poziom. Inaczej staje się kaleką karykaturą, której miejsce jest jedynie w gabinecie osobliwości, gdzie inni będą się jej przyglądać z obrzydzeniem i politowaniem.
Zawsze zastanawiałam się, czy jestem bardziej jak Tom czy jak Summer.
Teraz już wiem. 
Są książki tak złe, że aż dobre. Są też takie, które są tak złe, że czytamy dalej, aby sprawdzić, czy mogą jeszcze bardziej obniżyć swój lot. Taką właśnie książką jest "Absolwent". Nie byłam w stanie się od niej oderwać, czytałam i czytałam dziwiąc się, że może być jeszcze gorzej. Rów mariański był rozkopywany z każdą stroną. Każda konwersacja między bohaterami brzmiała tak samo. Każdy używał tych samych słów, mówił to samo, konwersacje między Benjaminem a Elaine były bliźniaczo podobne do tych, które prowadził ze swoim ojcem. Nie było żadnych ładnych zdań, żadnych metafor, nic. Nic prócz chaosu złej literatury, której nurt porwał mnie już na pierwszej stronie i nie wypuścił aż do końca.
Moja reakcja po przeczytaniu książki.
Nie wiem, czy kiedykolwiek otrząsnę się z tego jak śmiesznie zła była ta książka. Czuję się zbrukana tym jak bardzo zła była ta literatura. Mam ochotę wziąć kąpiel i poczytać artykuły na Pudelku, które w porównaniu z "Absolwentem" są dobrą lekturą na poziomie. 
dokładnie tak.
Dzisiaj bez cytatów, bo po co straszyć.
Żegna was,
Absolwentka in spe,
M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz