niedziela, 30 sierpnia 2015

O małych dziewczynkach, ładnych widokach i topieniu kociaków, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Dziewięć

Tytuł: Pejzaż w kolorze sepii
Autor: Kazuo Ishiguro
Rok wydania: 1982
Liczba stron: 183
Wszystkie okładki kłamią.
Ta kłamie wyjątkowo mocno.
Debiuty literackie są jak pierwsze pocałunki. Jasne, bywają takie, które wbijają w ziemię i na zawsze zostają w pamięci, ale jednak większość naznaczona jest piętnem niedoświadczenia i błędów niedoświadczenia. Czasami wystarczy przeczytać pierwszy rozdział, żeby wiedzieć, że jest to książka dziewicza, czasami dowiadujemy się o tym, gdy punkt kulminacyjny raczej nie zwala z nóg, czasami orientujemy się dopiero po skończeniu lektury. Niemniej jednak debiuty literackie to zupełnie odmienny okaz gatunku Ficcium literatum i właśnie ta specyfika sprawia, że podchodzę do nich zarówno z większą tolerancją jak i większą ostrożnością. Tym razem jednak wszelkie moje środki ostrożności zawiodły. Nowy okaz przyszedł i totalnie namieszał mi w łepetynie. Przeczytałam bowiem książkę, z której chyba nic nie zrozumiałam.
troszkę żałuje, że to nie jest okładka
mojej kopii, ta jest dużo bardziej creepy.
"Pejzaż w kolorze sepii" to książka niezwykle specyficzna. Autorstwa Kazuo Ishiguro, brytyjskiego pisarza o japońskim pochodzeniu, łączy w sobie te dwie kultury w dziwny, chociaż organiczny sposób. Mimo iż jest napisana po angielsku, ma w sobie coś z kultury języka japońskiego, który jest językiem niedopowiedzeń i czytania między wierszami. I właśnie taka jest ta książka- pełna niedopowiedzeń i zmuszająca do czytania, nie tylko między wierszami, ale i między słowami, akapitami, literami i znakami interpunkcyjnymi. Wszystko po to, aby odpowiedzieć sobie na jedno, egzystencjalne wręcz pytanie: O co w tym wszystkim do jasnej cholery chodzi?!
ta zresztą też, ale bądźmy szczerzy,
wszystko jest lepsze od sztampowego
obrazka laski w kimonie. 
Zacznijmy jednak może od początku. Opis książki wydaje się prosty jak kąt. Otóż Etsuko, zamieszkała w Anglii Japonka kontempluje samobójczą śmierć swojej córki jednocześnie wspominając pewne lato w Nagasaki, tuż po wojnie, kiedy wszystko było inne, a jej świat oscylował między własnymi problemami (mąż, ciąża, teść) a problemami jej sąsiadki Sachiko (niesforna córka, brak pieniędzy, chęć wyjazdu do Ameryki).
Nawet sztampowe dwie
rozmazane figury
Wszystko wydaje się dość banalne prawda? W dodatku książka ma niewiele ponad 180 stron. Jak skomplikowana może być książka krótsza od pierwszej części Harry'ego Pottera, myślałam. Czeka mnie lekka, przyjemna lektura o typowo japońskich rozkminach, myślałam. Wreszcie się zrelaksuje, myślałam. Tymczasem "Pejzaż w kolorze sepii" miał wobec mnie zupełnie inne plany. I zamiast intelektualnego SPA zaoferował mi średnio odprężający drenaż mózgu.
A teraz, bo skończyły mi się ilustracje, wrzucę kilka
pejzaży w kolorze sepii.
(haha, jestem taka zabawna)
Od pierwszego rozdziału wiadomo, że coś jest nie tak. Coś nie pasuje. Niby sielanka o domu, ciąży, nowej sąsiadce, wizycie teścia, ale fałszywa nuta wibruje w powietrzu i mrozi krew w żyłach. W dodatku narracja ciągle przeskakuje od tamtego lata w Nagasaki, do innego lata w Anglii, już po śmierci Keiko (córki głównej bohaterki). Te zmiany miejsca i czasu akcji wybijały mnie z rytmu i wzbudzały skrajny niepokój- co łączy zwykłe lato w Japonii z samobójczą śmiercią młodej dziewczyny? Dlaczego główna bohaterka się tak dziwnie zachowuje? Skąd się biorą te dziwne osoby- jakaś tajemnicza kobieta, którą widzi tylko córka Sachiko, nieznajoma dziewczynka na huśtawce, która zapada w pamięć Etsuko? Co ma piernik do wiatraka i dlaczego mam wrażenie, że jedno i drugie jest żądne krwi? Oraz dlaczego w tej książce jedna z bohaterek topi skrzynkę pełną małych kotków?! Jak potworną osobą trzeba być, żeby topić małe kotki! Nawet Umbridge lubiła kotki! Nawet ona!!!
Szczerze. to nawet nie wiem, czemu ta książka ma taki tytuł.
Chyba autentycznie NIC z niej nie zrozumiałam.
Mądry czytelnik szybko się zorientuje, że mamy do czynienia z narratorem niewiarygodnym. Etsuko, która snuje swoją opowieść jest równie godna zaufania jak staruszka z wyłupiastymi oczami i wielką krostą na nosie oferująca nam czerwone jabłko. Jej historia jest tak pogmatwana, tak pełna dziwnych skojarzeń i symboli, że nasz wbudowany wykrywacz kłamstw brzęczy, piszczy i świeci wszystkimi kolorami tęczy. Jakby tego było mało w tej książce nic nie jest powiedziane, mało co jest pokazane, wszystko natomiast jest zasugerowane. Dialogi są fasadowe, wydarzenia rozmyte i pourywane, postaci tajemnicze i fantasmagoryczne. Czytając tę książkę czułam się trochę jakby jakiś przychlast pomieszał ze sobą dwa pudełka wieloelementowych puzzli przedstawiających dwa czarne kwadraty i śmiejąc się w głos powiedział: a teraz układaj szmato! 
THIS
Jak widać z chaotycznego charakteru tego wpisu ta książka pozostawiła mnie w stanie stuporu i wewnętrznej konfuzji. Samo zakończenie także nie pomogło. Pamiętacie tę rozkminę, po zakończeniu "Incepcji", kiedy każdy się zastanawiał, czy to był sen czy nie? W porównaniu do epilogu "Pejzażu..." tamto zakończenie wydaje mi się jednoznaczne. Dzisiaj trzy razy sprawdzałam, czy przypadkiem nie przeoczyłam jakiegoś rozdziału. Chciałam nawet iść do mojej Mekki, gdzie ową książkę kupiłam i złajać Przystojnego Księgarza, że po raz pierwszy w ciągu naszej znajomości sprzedał mi wadliwy egzemplarz. Jednak Internet mówi, że tak nie jest. Że jest to jedyne i oficjalne zakończenie, nie ma żadnej sceny po napisach, a ruganie Przystojnego Księgarza powinnam sobie zostawić na inny dzień.
and this
Pozostaje pytanie, czy książka mi się podobała. Szczerze mówiąc, nie wiem. Z jednej strony miała coś w sobie, coś co wciągnęło mnie na tyle, że pomimo tego jak bardzo mi zasupłała moje szare komórki, starałam się ten węzeł gordyjski rozwiązać. Z drugiej jednak strony, mocno widać, że jest to pierwsza powieść autora. Za mocno się starał stworzyć tajemnicę. Przecenił zdolności intelektualne czytelnika. Sama narracja jest też nieco nieopierzona, brak jej polotu, gracji, taki trochę literacki żółtodzioby pisklak z niej. Jednak dobrze rokuje na przyszłość. Na tyle dobrze, że gdyby nie moja zasada "nie czytaj dwóch książek tego samego autora pod rząd" już byłabym w drodze do Mekki, po kolejną biblijną książkę Ishiguro. 
A tu mamy gif z jednego z moich ulubionych filmów.
Jest on na podstawie innej książki Ishiguro.
Tej książki nie ma w Biblii.
Typowe.
Kilka cytatów, w które moim zdaniem, ta książka była uboga:
  • Pamiętam wszakże wyczuwalną tam atmosferę tymczasowości, jak gdyby każde z nas wyczekiwało dnia, kiedy przeniesie się w jakieś lepsze miejsce
  • Niczym z raną na własnym ciele, możliwe jest utworzenie intymnej więzi z niesamowicie niepokojącymi rzeczami. 
  • Wspomnienia, zdaję sobie z tego sprawę, mogą być zawodne, często bywają mocno barwione okolicznościami podczas których nas nachodzą.
Pozdrowienia w kolorze sepii śle,
M.

sobota, 15 sierpnia 2015

Koo-koo-ka-choo, Mrs. Robinson, czyli Książka Pięćdziesiąta Ósma

Autor: Charles Webb
Tytuł: Absolwent
Rok wydania: 1963
Liczba stron: 290
A zgrabna pani na okładce tak wiele obiecywała.

Niezbadane są wybory autorów mojej Biblii. Wydaje mi się, że po prostu zawinęli garść książek z księgarni i wrzucili je do jednego wora. Nie da się inaczej wytłumaczyć stężenia bubli, gniotów i fajansu w tym roztworze ksiąg rzekomo wybitnych.
Zdanie przewodnie pierwszej połowy książki
Dzisiejsza książka dnia była dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Z jakiegoś powodu wiązałam z nią duże nadzieje. Tak, wiem, moim mottem życiowym powinno być "oczekiwania rodzą rozczarowania", ale chyba dopóki sobie tego nie wytatuuje nad biustem, wciąż będę o tym zapominać. 
Tak mniej więcej wyglądają rozmowy w tej powieści. Osoba A zamienia
twierdzenie osoby B w pytanie.
To nie jest tak, że tę książkę mi ktoś polecił. W życiu o niej nie słyszałam. Wydaje mi się, biorąc pod uwagę jak trudno mi ją było kupić, że nie jest powszechnie znana. A przynajmniej nie tak znana jak jej ekranizacja. Film z Dustinem Hoffmanem, ze ścieżką dźwiękową zawierającą "Sounds of Silence" i "Mrs. Robinson" to klasyka. To właśnie ten film był ostatnim filmem jaki wspólnie obejrzeli Summer i Tom w "500 days of Summer" (czyli w jednym z moich ulubionych filmów).Ja sama filmu nie widziałam, miałam w planach, gdzieś kiedyś go obejrzeć, ale jak to czasem w życiu bywa, kiedyś zmieniło się w nigdy. 
Innymi słowy: Jak na starą rumpę jesteś całkiem hot.
Nigdy, bo przypuszczam, że już tego filmu nie zobaczę. W tym momencie zapuszczanie "Absolwenta" byłoby trochę musztardą po obiedzie. Bardzo słabym, spalonym i niedogotowanym jednocześnie obiedzie. Obiedzie bez soli, pieprzu i bez dobrego smaku. Za to z dużą ilością powtórzeń, bezsensownych konwersacji i toksycznego związku. Ogólnie ta książka to przepis na niestrawność i mdłości. 
Oto co nas czeka, gdy skończymy studia.
(czytaj: nic)
Wszystko zaczyna się dość zgrabnie. Główny bohater, po ukończeniu college'u wraca na łono rodziny, która wystawia go na widok uroczych sąsiadów jak gdyby był rasowym psem potrafiącym żonglować płonącymi pochodniami. "Popatrzcie to nasz cudowny syn! Złote dziecko! Popatrzcie jaki kupiliśmy mu wóz! Popatrzcie jak nurkuje w basenie! Popatrzcie jak ziewa, czyż to nie cudowne?" Innymi słowy jego rodzice zachowują się jak te mamuśki z facebooka, które piszą wpisy nie tylko o pierwszych słowach i krokach swoich pomiotów, ale również o ich wizytach w toalecie i kolorze efektów owych wizyt. Nic więc dziwnego, że główny bohater ma wszystkiego dość i łapie doła.
siedzenie i gapienie się na rybki.
Problem jednak pojawia się później. Nasz tytułowy absolwent gardzi nie tylko światem swoich rodziców. On gardzi wszystkim. Wszystkim i wszystkimi. Gardzi swoją edukacją. Gardzi ludźmi, których poznał podczas podróży autostopem przez Stany (wrócił po 3 tygodniach, bo mu się znudziło, taki z niego Marco Polo). Gardzi samym sobą, swoją przyszłością i przeszłością. Dosłownie wszystkim. Niczym prawdziwy intelektualista całymi godzinami pije piwo z puszki, siedzi gapi się w telewizor (a pamiętajmy, że akcja dzieje się w latach 60' gdzie nie tylko nie było jeszcze reality show o Księżniczkach w Tiarach, ale nawet nie było kablówki. Ani Mody na Sukces. Ani Karashianów). 
Zaczynam uważać, że w filmie Ben nie gapi się w telewizor, tylko w akwarium.

Jednak (chociaż nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać), nie samą telewizją żyje człowiek. Z tego właśnie powodu nasz bohater wdaje się w romans z żoną wspólnika swego ojca, uwodzicielską Panią Robinson. Romans toczy się błędnym kołem do czasu, gdy zmuszony przez swoich rodziców Benjamin (bo tak ma na imię Absolwent) umawia się na randkę z córką Pani Robinson- Elaine. Jak się pewnie domyślacie randka ta, chociaż katastroficzna i specjalnie zaplanowana tak, aby była porażką dla dwojga, kończy się namiętnym pocałunkiem i natychmiastową miłością. Tak właśnie tak, mój koszmar senny- głupia, stalkerska miłość w pięć minut wraca do mnie jak bumerang. 
czasem też pływa w basenie mając na sobie najbardziej żenujące
okulary przeciwsłoneczne w historii.
Jeśli myślicie, że moment, w którym Benjamin zakochuje się w córce kobiety z którą ma romans, jest momentem, w którym ta powieść sięga dna, to się mylicie. Później jest już tylko gorzej. Otóż uwaga- Benjamin wyznaje Elaine, że ma romans z jej mamuśką. Dziewczyna, która przez moment wydaje się normalna, wyrzuca go z domu, zrywa z nim kontakt i wraca na studia. Jak myślicie co robi nasz fan kuguarów? Otóż jedzie za nią z postanowieniem wejścia z ową dziewczyną w związek małżeński. To przecież drobiazg, że a)nie masz pracy b)byłeś z dziewczyną na jednej randce c)ruchałeś przez kilka miesięcy jej matkę, tak naprawdę wszystkie te rzeczy czynią cię idealną partią. Mąż idealny znaleziony! Książę z bajki! Mendelsonem stukają kopyta!

Zaburzony to on jest. I to bardzo.
Następna część powieści jak dla mnie jest przeraźliwym obrazem obsesji i stalkomanii. Benjamin nie robi nic innego tylko łazi po mieście szukając Elaine, wypatrując jej, myśląc o niej i planując małżeństwo. A ona zamiast dzwonić na policje, załatwiać sobie zakaz zbliżania się na mniej niż trzy tysiące mil, uznaje, że w sumie to też go kocha. Tak toksycznego związku nie ma nawet w "Grze o Tron", what the actual fuck?! 
Taka ładna a taka głupia... uciekaj! uciekaj i zmieniaj naziwsko!
Przypuszczam, że ta książka miała być taką trochę satyrą na ówczesne czasy i całą otoczkę w stylu "Żon ze Stepford". Jednak aby satyra mogła zostać uznana za satyrę musi prezentować odpowiedni poziom. Inaczej staje się kaleką karykaturą, której miejsce jest jedynie w gabinecie osobliwości, gdzie inni będą się jej przyglądać z obrzydzeniem i politowaniem.
Zawsze zastanawiałam się, czy jestem bardziej jak Tom czy jak Summer.
Teraz już wiem. 
Są książki tak złe, że aż dobre. Są też takie, które są tak złe, że czytamy dalej, aby sprawdzić, czy mogą jeszcze bardziej obniżyć swój lot. Taką właśnie książką jest "Absolwent". Nie byłam w stanie się od niej oderwać, czytałam i czytałam dziwiąc się, że może być jeszcze gorzej. Rów mariański był rozkopywany z każdą stroną. Każda konwersacja między bohaterami brzmiała tak samo. Każdy używał tych samych słów, mówił to samo, konwersacje między Benjaminem a Elaine były bliźniaczo podobne do tych, które prowadził ze swoim ojcem. Nie było żadnych ładnych zdań, żadnych metafor, nic. Nic prócz chaosu złej literatury, której nurt porwał mnie już na pierwszej stronie i nie wypuścił aż do końca.
Moja reakcja po przeczytaniu książki.
Nie wiem, czy kiedykolwiek otrząsnę się z tego jak śmiesznie zła była ta książka. Czuję się zbrukana tym jak bardzo zła była ta literatura. Mam ochotę wziąć kąpiel i poczytać artykuły na Pudelku, które w porównaniu z "Absolwentem" są dobrą lekturą na poziomie. 
dokładnie tak.
Dzisiaj bez cytatów, bo po co straszyć.
Żegna was,
Absolwentka in spe,
M. 

wtorek, 11 sierpnia 2015

Pod kloszem, czyli Książka Numer Pięćdziesiąt Siedem

Autor: Sylvia Plath
Tytuł: Szklany Klosz
Rok wydania: 1963
Liczba stron: 234
Na okładce Sylvia i... balon?
guma balonowa?
nie wiem. nie rozumiem.
nie chcę rozumieć.
Jako, że jestem w żałobie po swoim telefonie, który zmarł śmiercią męczeńsko-topielczą i właśnie leży pochowany w ryżu, postanowiłam rozerwać się lekką lekturką o niedoszłej samobójczyni. 

Gdyż dzisiejszy wpis jest ubersmutny,
rozweselam wesołymi zwierzaczkami.

Zdarza się wam czasem widywać jakąś osobę, na studiach/w pracy/w swoim ulubionym pubie i po prostu wiedzieć, że gdyby ktoś was przedstawił to zostalibyście przyjaciółmi? Tak właśnie było ze mną i dzisiejszą książką. I kiedy wreszcie się spotkałyśmy to nie trzeba było długiego wstępu, od razu złapałam z nią dobry kontakt. I nie zdziwiło mnie to ani trochę- Sylvia Plath znana mi z cytatów i wierszy zawsze przemawiała do mnie silniej niż byłam w stanie się do tego przyznać. Robiłam wszystko, aby nie dać się zaszufladkować jako fanka jej twórczości. Bo bądźmy szczerzy, zachwycanie się Sylvią Plath jest nieco gimnazjalne, trąci snobizmem i zazwyczaj łączy się z poglądami w stylu "jestem taka głęboka, niezrozumiana i artystyczna", Ale chyba po przeczytaniu Dzisiejszej Książki Dnia nie mam wyjścia. Muszę wstać ze swojego krzesła, nieśmiało pomachać i powiedzieć: "Cześć nazywam się M, mam dwadzieścia cztery lata i jestem fanką Sylvii Plath.
Miś koala tulący misia koalę.
Tyle w temacie.

"Szklany Klosz" jedyna powieść amerykańskiej poetki, jest książką semibiograficzną. Esther, główna bohaterka to nikt inny tylko stara, dobra Sylvia właśnie. Wybitnie uzdolniona, piątkowa studentka o literackim zacięciu, otrzymuje miesięczny staż w magazynie dla kobiet. Wyjeżdża do Nowego Jorku, smakuje życia wolnej, niezależnej młodej kobiety (wolnej i niezależnej powinnam włożyć w cudzysłów, bo przecież akcja się dzieje w latach 60'). Chodzi na randki, imprezy towarzyskie, zastanawia się co robić ze swoim życiem. A potem wraca do domu, popada w marazm, usiłuje popełnić samobójstwo i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Iście amerykański sen, nie sądzicie?
Chcę zostać doglądaczem małych fok.
To mój nowy plan na życie.

Nie ma co owijać w bawełnę i sreberka. Fabuła nie jest wybitnie oryginalna. Utrata zdrowia psychicznego jest wałkowana w literaturze częściej niż ciasto na pierogi w polskiej kuchni. Sama na blogu opisywałam już kilka książek o podobnej tematyce. Ta jednak z nich wszystkich jest moją ulubioną. Dlaczego? Jak zwykle powodów jest wiele.
cutest...
facepalm...
ever!
Po pierwsze i najważniejsze zachwycił mnie styl jakim jest napisana. Sylvia Plath to głównie poetka. Myśli jak poetka.Widzi świat jak poetka. I pisze jak poetka nawet, gdy dzieło jest zgoła niepoetyckie. Zdania są ładniejsze od uśmiechu Toma Hiddlestona. Moja kopia ma chyba więcej zdań podkreślonych niż pozostawionych bez śladu ołówka. Zarówno opisy ludzi jak i krajobrazu, a w szczególności uczuć i przeżyć są jak Kaplica Sykstyńska przemnożona przez Notre Dame. Aż chce się je oprawić i powiesić nad łóżkiem. Chce się nimi nazwać swego pierworodnego. Chce się je umieścić na nagrobku... wiecie o co mi chodzi. I jakby tego było mało, te zdania są lekkie jak pajęczyna. Niewymuszone, Naturalne. Bez pudru, podkładu i sztucznych barwników. Bez konserwantów i ulepszeń. Bez silikonu. 
zwierzęta są dużo lepsze od ludzi.

Może jestem zaślepiona i skrzywiona. Pewnie tak, być może zachwalam produkt bez znaku jakości Q. Ale dla mnie ta książka jest taka dobra! Nie mówię, że jest mocna. Nie jest jak pocisk o ogromnej sile rażenia. To nie jest książka, która wybucha wam w dłoniach i urywa kawałek wątroby. To jest powieść na wskroś kobieca, delikatna i krucha, ale o silnych korzeniach, które zapuszczają się prosto w serce.
nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.

Jeśli chodzi o samą główną bohaterkę, to muszę przyznać, że nie jestem w stanie jej skrytykować. Rzadko kiedy wypowiedzi głównej bohaterki tak silnie rezonują z moimi własnymi przemyśleniami (biorąc pod uwagę, że usiłuje ona się później zabić nie jest to dla mnie dobry znak. W sumie to trochę Ponurak nawet). Wydaje mi się jednak, że biorąc pod uwagę jak wiele osób się w tej książce zaczytuje, zachodzi tu swoisty efekt Barnuma. Sylvia po prostu pisze o problemach z jakimi przychodzi się nam zmagać,  w taki sposób, że czytając je myślimy "o mój Boże ja mam dokładnie tak samo! To jest o mnie!"i utożsamiamy się z główną bohaterką. Jeśli tak nie jest i po prostu ja jestem spaczona, wybaczcie.
Nie wiem po co w ogóle zwykle szukam ilustracji.
Powinnam zawsze wrzucać miłe zwierzątka.

Dodam jednak nieco dziegciu do tej beczki miodu- druga połowa książki, kiedy Esther błąka się po szpitalach psychiatrycznych, jest moim zdaniem słabsza. Może dlatego, że zbyt wiele o tym już czytałam. Może dlatego, że w wakacje chcę odpocząć od psychologii, nie wiem. Jednak nawet jeśli po przekroczeniu równika powieści jej forma nieco spada, nadal mamy do czynienia z powieścią, która podejmuje ważne tematy takie jak depresja i walka z nią, próby odnalezienia własnej tożsamości oraz wyzwania jakie stawiał i chyba nadal stawia przed kobietami świat. Esther chce być wolna i niezależna, chce tworzyć, działać, realizować się na płaszczyznach, które nie mieszczą się w trójwymiarowym świecie dwudziestego wieku. Zbyt wiele wymaga sama od siebie, zbyt wiele wymagają od niej inni, ale też i ona zbyt wiele wymaga od życia. Czytając te powieść doszłam do wniosku, że największy problem z życiem jest taki, że jest tylko jedno. Gdyby można było prowadzić trzy równoległe żywoty, wszystko byłoby łatwiejsze. Gdzie te równoległe wszechświaty panie Hawking i jak mogę się tam przenieść?
Postanowione- zamiast dziecka będę miała małą alpakę.

Podsumowując, "Szklany Klosz" jest równie optymistyczny jak marsz pogrzebowy. Jeśli macie chandrę to mniej bolesne będzie dla was wsadzenie ręki do włączonego blendera niż czytanie tej powieści. Jednak jeżeli skłonności samobójczo-depresyjne są wam obce, a nad waszą głową nie wisi cieknąca jak kran w mojej łazience, czarna chmurka, to z czystym sercem polecam dzisiejszą książkę. Jest może ciut zbyt... hm... wydumana, ale jeśli trafi w wasze gusta to trafi w nie mocno. 
Albo małe tygrysiątko.

To tyle na dzisiaj, jak zawsze żegnam cytatami:
  • Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch, zupełnie sprzecznych ze sobą rzeczy naraz, to, owszem, w takim razie jestem wariatką! Wiem, że przez całe życie będę się miotała pomiędzy różnymi, wykluczającymi się nawzajem pragnieniami 
  • Życie moje ukazało mi się w postaci rozgałęzionego drzewa figowego, tak jak w tamtym opowiadaniu. Na każdej gałęzi wisiała dojrzała, fioletowa figa, symbol jednej z czekających mnie w życiu szans. Reprezentowały męża, dom, dzieci, sławę poetki, wybitną karierę profesorską, karierę dziennikarską, Europę, Afrykę i Amerykę Południową, Konstantego, Sokratesa, Attylę i całe zastępy kochanków dziwnych imionach i niezwykłych zawodach. Jedna z fig reprezentowała złoty medal olimpijski za wioślarstwo. Na drzewie było jeszcze wiele dojrzałych owoców, których symboliki nie zdołałam odszyfrować. Wyobrażałam sobie, że siedzę na tym drzewie i umieram z głodu, ponieważ nie mogę w żaden sposób zdecydować się na to, którą figę zerwać. Miałam ochotę na wszystkie, na absolutnie każdą z tych fig z osobna, ale zerwanie jednej oznaczało automatycznie rezygnację z pozostałych, więc siedziałam, aż figi zaczęły się marszczyć, czernieć i jedna za drugą spadały na ziemię.
  • Czułam, że rozmazuję się w tym świetle jak negatyw jakiejś osoby, której nigdy w życiu nie widziałam.
  • Gdziekolwiek bym się znalazła - na pokładzie statku czy przy stoliku paryskiej kawiarni - to i tak w gruncie rzeczy tkwiłabym tylko pod szklanym kloszem własnej udręki, pławiąc się we własnym skisłym sosie.
  • Posiadanie męża i dzieci równa się przepierce mózgu – człowiek staje się czymś w rodzaju głupiego niewolnika w małym, totalitarnym państewku.
spod szklanego kloszu pozdrawiam,
M. 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Bez rozgrzeszenia, czyli Książka Pięćdziesiąta Szósta

Autor: Ian McEwan
Tytuł: Pokuta
Rok wydania: 2001
Liczba stron: 399
Kolejna książka z Keirą na okładce...
Dzisiaj będzie o mojej byłej wielkiej miłości. Takiej, która zwala z nóg, sprawia, że przestajemy oddychać i usiłujemy sami zaprojektować swoją studniówkową sukienkę. Nie, nie musicie się martwić, to nie jest wpis o żadnym facecie, to nadal jest blog o książkach. Jednak moja dzisiejsza przygoda z Książką Dnia, przypominała trochę próbę powrotu do swojego byłego. Jakieś tam uczucia nadal są, ale nie jest to już to samo co wtedy.
Dzisiaj ilustracje będą z ekranizacji.
Ekranizacji której zawdzięczam nie tylko moją miłość
do McAvoya...
Książki się nie zmieniają. Należy o tym pamiętać. Zapisane rozdziały nie są ruchome jak obrazy w Hogwarcie, nie ożywają jak zabawki w Toy Story. Nie zmieniają szyku pod naszą nieobecność. Książka, którą otwieramy po kilku latach przerwynadal jest tą samą konstelacją słów. To my się zmieniliśmy. Nie możemy mieć więc pretensji do autora, że jego książka nie zachwyciła nas tak samo teraz jak kiedyś. To nie ona nie przetrwała próby czasu, tylko my. 
...Ale również fakt, że na studniówce tysiąc lat temu,
miałam na sobie zielony worek na ziemniaki.
Jak już wspomniałam, była to kiedyś dla mnie książka wyjątkowa. Byłam zakochana w jej wnętrzu (w fabule i przesłaniu) oraz w jej pięknym obliczu- kształcie zdań, krzywiźnie metafor, uroku porównań. I chociaż czar aparycji dalej działa na mnie jak zapach szarlotki, to jednak sama treść straciła nieco ze swojej magicznej mocy. Chyba po prostu za wiele książek już w swoim życiu przeczytałam, aby dać się złowić na tę przynętę.
Oglądając ten film zawsze zastanawiam się, kto jest piękniejszy
James...
"Pokuta" składa się z trzech części. Ma troje głównych bohaterów. Trzy różne punkty widzenia. Trzy odmienne historie przeplatające się ze sobą, wzajemnie połączone i stanowiące jedność niczym Święta Trójca. W pierwszej części trzynastoletnia Briony, dziewczynka obdarzona zbyt dużą fantazją, wyobraźnią i skłonnością do fantazjowania obserwuje dziwną scenę rozgrywającą się pomiędzy dwoma pozostałymi osobami dramatu- jej starszą siostrą Cecilią i synem ich gospodyni Robbie'm. Briony jako niespełniona pisarka dopisuje wszystkiemu zbyt duże i mylne znaczenie. Pozbawiona doświadczenia, rodzące się wzajemne uczucie bierze za jednostronną obsesję. I gdy jej rodzinę dotyka tragedia (mini spoiler: ktoś gwałci jej kuzynkę), wyciąga błędne wnioski i niszczy życie dwojga zupełnie niewinnych osób. 
... czy Keira
Muszę przyznać, że lektura pierwszej części książki przypominała mi dlaczego tak bardzo byłam w tej powieści zakochana. Czułam się jak gdybym ponownie spotkała się ze swoim byłym ukochanym. Odżyły dawne wspomnienia, zwracałam uwagę tylko na zalety, cieszyłam się z powrotu. Jednak szybko nadeszła część druga. Część drug, która traktuje o wojnie. Ostatnio za dużo czytam książek o wojnie, więc trochę spadły mi klapki z oczu. Zrozumiałam, że książka ta nie jest tak nieskazitelna jak uśmiech Anne Hathaway. Ma tendencję do przeintelektualizowań, momentami jest pretensjonalna, sam opis wojny również nie jest jakiś wybitny. Innymi słowy- przypomniałam sobie dlaczego "zerwałam" z tą powieścią. Trzecia część była przyjemna, na pewno przyjemniejsza od drugiej, ale już nie tak uwodzicielska jak pierwsza. Opowiadała o dalszych losach Briony, o tym jak starała się naprawić swój błąd oraz o tym jak ten błąd zmienił ją samą. Ta część utwierdziła mnie w przekonaniu, że chociaż moja miłość do "Pokuty" raczej się wypaliła, to jednak możemy pozostać przyjaciółkami.
Chyba po prostu są równie piękni.
Tyle jeśli chodzi o to, czym jest ta książka dla mnie. Jednak może skoncentrujmy się może przez chwilę na tym, czym ona jest w ogóle. Jest opowieścią o dziewczynce, która podjęła złą decyzję. Która zbytnio zatraciła się w swoich literackich wynaturzeniach i straciła kontakt z rzeczywistością. Która słysząc tętent kopyt zobaczyła dwurożca. Która chcąc pomóc zaszkodziła. Ogólnie gdyby nie ta mała smarkula wszystko by się skończyło zupełnie inaczej. W teorii powinnam jej współczuć, jednak nie umiem. Za bardzo nabruździła w życiu innych, żebym była w stanie obdarzyć ją sympatią. Jedyne czym ją mogę obdarzyć to chłodne spojrzenie i kilka całkiem zgrabnych przekleństw. Lubię za to bardzo jej starszą siostrę. Cecilia, chociaż mniej skomplikowana i nakreślona dużo cięższą ręką, ma w sobie coś, co chwyta mnie za serce. Może chodzi o to, że ona nie ogarnia życia równie mocno jak ja. Może o to, że w jej pokoju jest większy bałagan niż w moim. Może o to, że pali ile wlezie, tłucze wazony i bez zastanowienia wskakuje do fontanny. Takich właśnie ludzi lubię. Wskakujących do fontanny i tłukących wazony. Jest również Robbie, jej ukochany. Robbie'go też lubię, bo pomógł stłuc wazon, a zamiast przeprosin omyłkowo wysłał coś, co można nazwać tylko i wyłącznie listownym sextem. Ludzi którzy zamiast przeprosin przypadkowo piszą o lizaniu cipki lubię jeszcze bardziej od tych, którzy wskakują do fontann. Robbie to mój typ człowieka.
Briony też jest ładna, ale dopiero jak dorośnie i zacznie piec ciastka
do Grand Budapest Hotel.
Jak widać historia miłosna dla odmiany przypadła mi do gustu. Głównie dlatego, że nie była cukierkowa, lukrowana, przesłodzona. Była ciastem marchewkowym, a nie watą cukrową Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, raczej miłość w stylu: "znam cię całe życie, graliśmy razem w piłkę, a teraz nagle mam na ciebie chcicę i nie wiem co z tym zrobić". Cecilia i Robbie są niezręczni, zakłopotani, doznają wstrząsu z powodu zetknięcia się z wysokim napięciem seksualnym. I chociaż to wszystko jest nieco przekombinowane i przemielone przez literacką maszynkę idealizującą, to wcale nie jest ciężkostrawne. Przynajmniej nie dla mnie.
Wojna, wojną, ale Pan Tumnus w lesie zawsze będzie wyglądał godnie.
Podumowując. "Pokuta" jest wielowarstwowa. Nie jest opowieścią płaską i jednostronną. Ma mnogość morałów. Można ją czytać wiele razy, koncentrując się na innym jej aspekcie. Wszystkiego w niej trochę. Trochę wojny. Trochę miłości. Trochę potęgi wyobraźni. Trochę roli twórczości. Trochę małych głupich dziewczynek i trochę patosu. Mi się trochę podobało. Wam może trochę wcale się nie podobać, trudno mi przewidzieć. Póki co jednak poleciłam tę książkę kilku osobom i wszyscy byli na tak. Jednak jak nie chce wam się zarywać sześciu godzin, możecie śmiało obejrzeć film. Jest równie dobry i (jakbyście nie zauważyli) ma w sobie Jamesa McAvoya.
Już nawet nie wiem, co pisać. Ci ludzie są za piękni, wyżera mi mózg. 

Żegnam cytatami:
  • To dość jasne - sytuacja, w której jedna osoba czeka na drugą przypominała arytmetyczną sumę i była tak samo jak ona wyprana z emocji. Czekanie. Jedna osoba po prostu nic nie robi przez cały czas, a druga się do niej zbliża.
  •  Ceną snów na jawie był zawsze moment powrotu - przeciwstawienie się temu, co było przedtem i co teraz wydawało się jeszcze gorsze.
  • Jak dotkliwie poczucie winy rafinowało metody autotortury, nizając paciorki detali na wieczną pętlę różańca, który przez całe życie miała przesuwać między palcami.

Więcej grzechów nie pamiętam,
 M.