Tytuł: Godziny
Rok wydania: 1998
Liczba stron: 202
Rebis daje radę odcinek tysięczny. |
Po dłuższej przerwie, ale wróciłam. Tym razem mam nadzieję, że na dobre.
Jak już pewnie wspominałam książki do lektury wybieram dość losowo, na chybił trafił, bez żadnego klucza. Czasami wychodzi mi to na dobre, czasami nie. Tym razem wyszło raczej średnio. A to dlatego, że wybór padł na słynne Godziny Cunninghama. Książki mocno opartej na życiu i twórczości Viginii Woolf. Pisarki o której nie mam bladego pojęcia.
Jako, że w zakresie ilustracji mamy dzisiaj posuchę, muszę wykazać się kreatywnością. To jest Virginia Woolf |
Oczywiście jak zwykle trochę przesadzam. Wiem kim jest Virginia Woolf, wbrew pozorom nie wychowały mnie wilki (haha taki żarcik, bo Woolf->-wolf->wilk... ok, zamknę się). Świadoma jestem roli jaką autorka odegrała w świecie, wiem, że wielką pisarką była, problem jest w tym, że nie przeczytałam żadnej z jej powieści. Podczas mojego krótkiego flirtu z pomysłem pójścia do szkoły aktorskiej przeczytałam pokaźną ilość jej dzienników, w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego fragmentu do recytacji, ale na tym koniec. Nie przeczytałam jeszcze nawet Pani Dalloway, co chyba przekreśla mnie w oczach znawców literatury.
Jak widać Virginia była mądra i skomplikowana. |
Właśnie ta moja literacka ignorancja nieco utrudniała mi czytanie powieści, w której Virginia jest jedną z trzech głównych bohaterek. Pobieżna znajomość jej biografii nie wystarczała, bym mogła się rozkoszować sposobem jej charakteryzacji w powieści. Chociaż może nie, może właśnie dzięki temu patrzyłam na nią jak na fikcyjną postać, a nie odbicie w krzywym lustrze autora, który nigdy nie poznał jej osobiście... trudno stwierdzić, nie mam przecież porównania.
To skomplikowanie w połączeniu z zaburzeniami dwubiegunowymi doprowadziło do tego, że popełniła samobójstwo. |
Wróćmy jednak do samej powieści. Powieść ma trzy główne bohaterki, trzy różne luźno powiązane fabuły, trzy różne okresy czasowe. Ogólnie taka z niej trójlistna koniczyna trochę. Pierwszą bohaterką jest wyżej wspomniana Virginia Woolf i jej walka z chorobą psychiczną. Drugą bohaterką jest Laura Brown, matka, żona i ciężarna, której żadna z tych ról specjalnie nie odpowiada. Laura woli czytać książki niż robić śniadanie swojemu mężowi, weteranowi wojennemu (szczerze mówiąc wcale jej się nie dziwię). Trzecią bohaterką jest Clarissa, kobieta w średnim wieku, mieszkająca ze swoją partnerką Sally, opiekująca się swoim najlepszym przyjacielem Richardem, wybitnym pisarzem, któremu AIDS wyjada rozum. Wszystkie wątki zamykają się w przeciągu doby. Ot, jeden dzień z życia trzech różnych, chociaż tak podobnych kobiet.
Nic więcej nie wiem, ale wrzucę jeszcze jedno zdjęcie Virginii, która zawsze wygląda jakby namalował ją Rossetti |
Powieść Cunninghama została obsypana nagrodami. Zgarnął za nią na przykład Pulitzera. Oznacza to chyba, że jest to książka wybitna. Pulitzera nie przyznają książkom szafiarek. Na Pulitzera nie może liczyć wojowniczka życia Ilona Felicjańska, nie zobaczy go nigdy nawet J.K.Rowling. Ja osobiście, bardziej szanuje nagrodzonych Pulitzerem niż literackim Noblem. I czytając tę powieść widzę, skąd taki szum wokół powieści. Na jej urok składa się wiele czynników- sam koncept, trójpodział, warkocz wątków przeplatających się delikatnie, ażurowo wręcz; silne, wyraziste bohaterki, o pogłębionym rysie psychologicznym; kunsztowny styl prozy. Cunningham pisze efektownie i efektywnie, jego styl jest bardzo obrazowy. Może nawet za obrazowy. Nie wiem, czy to wpływ Virginii (bo helloł jestem tępa i nie czytałam jej książek), ale wyraźnie widać u niego przesadną koncentrację na detalach. Z uporem godnym Orzeszkowej opisuje on wszystko od koloru rzeki przez kształt krzesła, po fason żakietu. Są to opisy, które zawstydziłyby nawet Homera. Nawet Victora Hugo z jego kilometrowymi zachwytami nad katedrą Najświętszej Maryi Panny w Paryżu. Takiej koncentracji na detalach nie znajdziemy nawet w programie Gosi Rozenek. I jednym będzie się to podobać, drugim nie. Mi momentami się podobało, niektóre opisy były tak skonstruowane, że szczęka zaczynała mi zwisać na zawiasach, inne natomiast sprawiały, że chciałam zdzielić autora jego własną książka po głowie tyle razy ile przerywa akcję tylko po to, aby opisać kolor chodnika. (Rozumiemy ziomek, jest SZARY).
W ekranizacji filmowej Virginię gra nienabotoxowana jeszcze Nicole Kidman, która może nie wygląda jakby ją namalował Rosetti, ale za to dostała Oscara. |
Kolejną rzeczą, która może wzbudzać zachwyt lub doprowadzić do skrajnej irytacji są wewnętrzne monologi bohaterek. Każda rzecz przypomina im inną, która przypomina im jeszcze coś innego, co nagle kojarzy im się albo ze śmiercią albo z dzieciństwem. Nie uważam się za osobę szczególnie płytką, wydaje mi się, że rozmyślam więcej o sensie życia niż powiedzmy Paris Hilton, ale czytając rozkminy bohaterek Godzin, zaczęłam uważać, że chyba moje rozmyślania zmieściłyby się w łyżeczce do herbaty, podczas gdy wywody którejkolwiek z Godzinnej Trójcy zajmowałyby powierzchnię wszystkich mórz i oceanów świata. Nie mam pojęcia jak można być aż tak złożonym. Ja można tyle... myśleć. Nic dziwnego, że później przeżywają załamania nerwowe, podejmują próby samobójcze i tak dalej. Te kobiety po prostu za dużo myślą. (Och, zabrzmiałam właśnie jak rasowy szowinista, och). Jednak pomimo ich kosmicznych rozkmin i patetycznych wywodów o pseudointelektualnym posmaku, bohaterki Godzin były mi bardzo bliskie. Jak już wspomniałam doskonale rozumiałam, że Laura wolała czytać niż robić mężowi śniadanie. Rozumiałam, że nie potrafiła być dobrą matką i żoną, chociaż chciała. Nie wszyscy nadają się do małżeństwa. Czasami oświadczyny trzeba odrzucić. Ja to wiem, bo żyję w XXI wieku, Laura tkwiąca w latach czterdziestych niekoniecznie miała tego świadomość. Teraz jak o tym myślę, to widzę, że właśnie prawdziwość tych kobiet, namacalność ich rozterek sprawia, że pomimo tej jaskrawej jak pisanka wielkanocna skorupki, jestem w stanie docenić środek, miąższ samej fabuły. Rzadko kiedy zdarza się, żeby autor będący mężczyzną, tak dobrze rozumiał psychikę kobiety.
W filmie Clarissę gra Meryl Streep. Co ciekawe w książce Clarissa widzi Meryl Streep na ulicy. Sztuka imitująca życie imitujące sztukę, czyż nie? |
Wydaję mi się, że napisałam wystarczająco dużo w wystarczająco pseudointelektualny sposób. Nie chciałam żeby ten wpis tak wyszedł, ale z jakiegoś powodu ta książka zmusiła mnie do myślenia (a fuj!). Pamiętam mgliście, że jej filmowa ekranizacja wywarła na mnie ten sam wpływ prawie dekadę temu. Nie jestem naiwna, widzę, że autor niczym magik stosował różne sztuczki, aby wywołać pożądany efekt. Jednak, chociaż przez większość czasu patrzyłam z lekką irytacją na jego próby mydlenia oczu purpurową prozą, to momentami dawałam się omamić pięknym zdaniom i, co ważniejsze bohaterkom- prawdziwym heroinom bardziej z krwi i kości niż atramentu i papieru.
A Laurę gra Julianne Moore, która jest arcypiękna i powinna rządzić światem. |
- Ale i tak pozostają godziny, prawda? Jedna, po niej druga, przechodzisz przez tę pierwszą, a zaraz, o Boże, jest następna.
- Niektórzy wyskakują z okna, inni się topią czy zażywają zbyt dużo pigułek; znacznie więcej spośród nas ginie w wypadkach; a większość, zdecydowana, jest powolnie trawiona przez choroby lub, jeśli ma trochę szczęścia, tylko przez czas.
- Można albo coś umieć, albo się nie przejmować.
- Kiedy wyruszysz zbyt daleko po miłość, odmawiasz sobie obywatelstwa w państwie, które stworzyłaś sama dla siebie. Kończy się tak, że pływasz od portu do portu.
- Piękno jest dziwką, wolę pieniądze.
M. (która naprawdę musi popracować nad lepszymi żartami słownymi)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz