czwartek, 26 lutego 2015

Ani be ani me ani kukuryku, czyli Książka Czterdziesta

Autor: George Orwell
Tytuł: Folwark Zwierzęcy
Rok wydania: 1945
Liczba stron: 123
W tej książce nie ma królików, ale co tam.

Czas na kolejny klasyk, który czytali wszyscy. Jak już chyba pisałam, nie lubię pisać o takich książkach. Gdy wszystko zostało już powiedziane, co można jeszcze powiedzieć? Szczególnie w przypadku książki z tak oczywistym przesłaniem jak "Folwark Zwierzęcy"?
To jest jedna z tych książek, do których powstają najlepsze ilustracje. link

Czytałam tę książkę dawno temu, chyba na samym początku gimnazjum. I pamiętam jak mną wstrząsnęła, byłam wtedy dużo wrażliwsza niż jestem teraz. Chyba miałam jeszcze jakieś zasady i ideały, czy coś, myślałam, że zmienię świat (pusty śmiech). Teraz czytało się ją zupełnie inaczej. Wiedziałam jak się wszystko skończy, wiedziałam, że pomimo tego, że głównymi bohaterami są zwierzęta, to nie mam do czynienia z bajką, wiedziałam to wszystko, więc nie przeżywałam tak mocno, gdy wielki sen o wolności zmienił się w koszmar.
A tutaj mamy świnię na drabinie
link


Przypuszczam, że wszyscy znają fabułę, nie widzę więc sensu w streszczaniu jej. Świnie to źli komuniści, psy to ich organ ścigania i zastraszania, owce to ślepa propaganda, ogólnie role zwierząt obsadzone w punkt. Brawa dla genialnego pana Orwella za bazowanie na archetypach zakorzenionych w kulturze. Ogólnie brawa dla pana Orwella za wszystko. Czasami czytając książkę zachodzę w głowę, dlaczego ta grafomania spełniona uznawana jest za klasyk. W przypadku "Folwarku Zwierzęcego" doskonale wiedziałam dlaczego. Ta książka jest genialna. Jasne jej przesłanie wali po oczach jak światła przeciwmgielne i zęby Krzysztofa Ibisza, ale akurat w tym przypadku nie jest to wada. Takie książki nie muszą być subtelne, to nie jest ich cel. Ich celem jest zwrócenie uwagi na pewien problem poprzez przystrojenie go w jarmarczny strój i wystawienie na pośmiewisko. Śmiech i szydera jest najlepszą bronią, szczególnie gdy walczy się za pomocą pióra. I Orwell to wiedział. Udało mu się zabalansować na cienkiej linie zawieszonej pomiędzy kpiną i przestrogą, operuje jednocześnie przerażającymi opisami i karykaturalnymi wstawkami. Wszystko zaczyna się tak niewinnie a kończy w tak przykry sposób. Stopniowe przejście z jasności w ciemność udało się autorowi jak najlepszemu malarzowi. Nic nie dzieje się nagle tylko stopniowo, w sposób, którego nie zauważają główni bohaterowie. Zaczyna się banalnie- od przywłaszczenia sobie jabłek, kończy się na mordowaniu i wyzysku. Ten dysonans między początkiem a końcem jest chyba najbardziej przerażającą częścią tej powieści.
A tutaj ktoś wziął sobie imię świnki za bardzo
do serca.
link


Gdy czytałam tę książkę po raz pierwszy płakałam jak bóbr przy śmierci Boxera. Byłam wściekła na niesprawiedliwość, czułam się osobiście dotknięta. Tym razem nie uroniłam ani jednej łzy. I to nie dlatego, że nie było mi go szkoda, jasne że było, nie jestem socjopatą! Po prostu wiem już, że takie rzeczy dzieją się na porządku dziennym. I nie, nie oznacza to, że są okej, ani że się z tym pogodziłam, ja tylko najnormalniej w świecie wiem, że łzy w takich sprawach nic nie zdziałają. Co im wszystkim po moich łzach? (właśnie tak uderzyłam w patos, że aż głowa mnie rozbolała). Chyba po prostu z wiekiem coraz bardziej przypominam osła Benjamina, który niczym jego brat Kłapouchy wie, że świat jest do bani i nic z tym nie zrobisz.
Niczym Skaza i jego hieny.
link


Nie wiem co jeszcze mogłabym napisać. Tej książki nie trzeba polecać, czytają ją wszyscy, bo jest cienka i ważna. Bo jest klasykiem. Bo bawi, smuci, uczy i przeraża. I co chyba najgorsze, bo dalej jest aktualna. Mija siedemdziesiąt lat od jej wydania, a ona nadal jest aktualna...
Żeby nie było że jestem jakąś świnistką, macie tu ładną
świnkę przebraną za jednorożca.

Żeby było jeszcze smutniej, czas na cytaty:
  • Dobry człowiek to martwy człowiek.
  •  Naszym jedynym celem jest zachowanie zdrowia. Mleko i jabłka (dowiodła tego nauka, towarzysze) zawierają substancje niezbędne dla dobrego samopoczucia świń. My, świnie, pracujemy bowiem umysłami. Całe zarządzanie folwarkiem i jego organizacja spoczywają na naszych głowach. Dzień i noc trwamy na straży waszego dobrobytu. To dla waszego dobra pijemy mleko i zjadamy jabłka.
  • Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.
  • Osły mają długie życie. Żadne z was nigdy nie widziało martwego osła.
  •  Zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać, kto jest kim.
Pozdrawiam,
Wasz osioł,
M.

piątek, 20 lutego 2015

Elektryczny Pastuch, czyli Książka Numer Trzydzieści Dziewięć

Autor: Philip K. Dick
Tytuł: Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?
Rok wydania: 1966
Liczba stron: 273

Wydawnictwo REBIS znowu dało radę.
Chyba powoli staje się moim ulubionym.
Musiałam zrobić sobie przerwę od czytania. Dopadła mnie jakaś fizyczna niemoc przeczytania książki. Trochę przypominało to reakcję po zatruciu zbyt dużą ilością alkoholu- na samą myśl o kolejnym kieliszku (w tym przypadku o kolejnej książce) czułam nieprzyjemne ciary. Ze stuporu wyrwała mnie dzisiejsza Książka Dnia. Wiedziałam, że jeśli coś mnie ma przywrócić czytelniczemu funkcjonowaniu to będzie to musiało być science-fiction. I to dobre science-fiction. Dlatego sięgnęłam po kultową powieść Philipa K. Dicka, którą wszyscy kojarzą dzięki filmowi pod tytułem "Blade Runner".
Ta ilustracja oddaje klimat książki,
mniej więcej w ten sposób w jaki
trailer Mrocznego Widma oddaje to,
jak bardzo jest to zły film.
(czyli wcale)
link
Główny bohater powieści Rick Deckard prowadzi zwykłe życie. Należy do tego niewielkiego procentu ludzi, którzy nie opuścili naszej Błękitnej Planety nawet gdy z błękitnej zmieniła się w radioaktywną. Ma żonę, pracę i owcę, którą hoduje na dachu. Niestety owca nie jest prawdziwa tylko elektryczna, a praca polega na bieganiu po mieście z pistoletem laserowym i likwidowaniu androidów. Za każdego martwego, zbiegłego androida Rick dostaje tysiaka. Kasa mu się przyda, gdyż marzy on... no właśnie o czym marzy nasz główny bohater? O nowym lamborghini? O wycieczce międzyplanetarnej? O wielkiej plazmie do salonu? Nie, nasz dzielny główny bohater ciuła na prawdziwe zwierze. Takie, które mógłby karmić i głaskać i tulić i bóg wie co jeszcze. Aby dostać wymarzone zwierzątko, Rick postanawia zlikwidować sześć zbiegłych androidów o zupełnie nowym oprogramowaniu, które sprawia, że są sprytniejsze od ludzi i totalnie niebezpieczne. Zabiera swoją maszynę testową, która sprawdza poziom empatii (który u androidów jest zerowy i stanowi podstawowy czynnik różnicujący ich od ludzi) i rusza w miasto.

Za to ta ilustracja jest fantastyczna.
I w dodatku się świeci!
link
Niestety na swojej drodze spotyka Racheal- atrakcyjnego androida płci żeńskiej, który nawet w takim starym wydze jak Rick wzbudza uczucia... a guzik uczucia, Rick po prostu się na nią napala bardziej niż ja na nowy film Marvela. I o dziwo, w przeciwieństwie do większości przedstawicieli jego gatunku, totalne napalenie powoduje u Ricka myślenie. (Tak wiem, mnie też to zaskoczyło). Zamiast biegać za andkami z laserem nasz główny bohater zaczyna rozkminiać, dlaczego w ogóle trzeba owe androidy likwidować i czy to przypadkiem nie grzech i takie tam. Ogólnie zaczyna go ruszać sumienie, a wszyscy wiemy, że posiadanie czegoś takiego jak sumienie nie znajduje się na liście cech pożądanych u płatnego mordercy. Innymi słowy Rick ma przerąbane.
To jest bardzo dobry projekt okładki.
I to nie dlatego, że widzę mózg (neuro moja miłość)
link
Próbowałam wam pokrótce opisać fabułę, mam jednak wrażenie, że ją strasznie skaleczyłam i spłyciłam, szczególnie, że ograniczyłam się jedynie do opisania głównego wątku. Jednak opisywanie o czym jest książka nigdy nie należało do moich mocnych cech (dużo lepiej wychodzi mi narzekanie na każdy jeden drobny szczegół). Tutaj jednak nawet w tej kwestii nie mam zbytniego pola do popisu. Ta powieść jest po prostu dobra. Porządnie napisana, tak po męsku, bez niepotrzebnych ozdobników, bez dygresji, bez zastojów w narracji. Nie ma zdań budzących zachwyt, ale nie ma też takich, które zgrzytają w zębach. Cała książka przypomina dobrze naoliwioną maszynę, która może nie prezentuje się najpiękniej wśród bibelotów literatury pięknej, ale swoją robotę wykonuje doskonale.
Nie do końca wiem, co to ma wspólnego z książką.
Ale owieczka fajna, to wrzucam.
link
Kolejnym plusem jest fakt, że mamy do czynienia z powieścią, nie da się tego powiedzieć inaczej, cholernie klimatyczna. Nie wiem jak autorowi się to udało, gdyż nie jest ona wypchana ogromną ilością opisów, ale niepowtarzalna atmosfera wręcz paruje ze stron. Są książki, które kojarzymy z kolorami, dla mnie Władca Pierścieni jest zielony, a Nowy Wspaniały Świat błękitny. "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach" jest książką brutnatno-szarą. Nie ze względu na okładkę, ale na zawartość. Tam wszystko jest zakurzone, pełne chłamu, zacienione. Klimat neo-noir unosi się nad tą książką jak Duch Boży nad jakąś tam rzeką w Biblii. I moim zdaniem jest to chyba najlepszy wabik na jaki można złapać czytelnika.


Chyba jest też komiks.
Wygląda ładnie.
Czy zauważyliście, że w słowie
łowca jest słowo owca?
Przypadek?
Nie mówię jednak, że jest to książka idealna. Nie byłabym sobą, gdybym nie miała pewnych zastrzeżeń. Głównym jest to, iż czasami, jakby to nazwać hm... wypadałam z fabuły, w sensie nagle działo się coś, czego kompletnie nie rozumiałam. Jakbym nagle ominęła coś ważnego, kluczowego dla rozwoju postaci i relacji między nimi. Chcę przez to powiedzieć, że momentami decyzje bohaterów nie wydawały mi się w żaden sposób logiczne. Czasami ich słowa kłóciły się z tym, co zrobili wcześniej. I nie byłam pewna, czy to dlatego, że kłamią, czy nagle przeszli metamorfozę jak Miley Cyrus, czy może mi po prostu coś umyka, bo jestem tępa. Jednym z takich przykładów, najbardziej widowiskowym moim zdaniem jest scena między Racheal a Rickiem, gdzie ni z gruszki ni z pietruszki wyznają oni sobie miłość. Mimo, że ona jest androidem, który chyba miłości nie powinien czuć (bo miłość przecież jest silnie powiązana z empatią), natomiast on nie dość, że widział ją tylko dwa razy w życiu to jeszcze w dodatku ma żonę. Nie wiem może to ja i moje dziwne poglądy, ale po prostu nie byłam w stanie wykoncypować, o co w tym wszystkim chodziło, szczególnie że ich późniejsze działania zupełnie rozmijały się z tym pięknym i wzniosłym wyznaniem. Jednak kiedy przymknie się oko na ten kompletny brak sensu i logiki, to powieść jest naprawdę bardzo przyjemna. O ile lubisz science-fiction. I powieści nieco pozbawione poczucia humoru. I sympatycznych bohaterów. I... dobra skończę już.
Nie mogłam się powstrzymać.
W filmie głównego bohatera gra Harrison Ford.
TEN Harrison Ford.
Miłość życia.
Nie, żeby było co cytować, ale z przyzwyczajenia:
  • Gwałt nad własną osobowością jest podstawowym warunkiem życia. W jakimś momencie musi to zrobić każda istota. 
  • Chłam to bezużyteczne przedmioty, takie jak reklamy przysyłane dawniej pocztą albo okładki po zużytych papierowych zapałkach, albo opakowanie po wczoraj przeżutej gumie. Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, chłam się rozmnaża. Na przykład jeśli pójdzie pani spać, pozostawiając go w mieszkaniu, to kiedy obudzi się pani następnego ranka, chłamu będzie już dwa razy tyle. Ciągle go przybywa.
Pozdrawiam,
śniąca o owcach,
M.

piątek, 13 lutego 2015

Buntownik z wyboru, czyli Ksiązka Numer Trzydzieści Osiem

Autor: J.D. Salinger
Tytuł: Buszujący w zbożu
Rok wydania: 1951
Liczba stron: 303
Lubimy minimalizm. Szczególnie żółty.

Dzisiejszą Książkę Dnia już kiedyś czytałam. Było to bodajże w cudownych, pachnących trądzikiem, czasach gimnazjalnych. Jednak muszę się przyznać, że niewiele zostało mi w głowie z mojego pierwszego kontaktu z tą powieścią- pamiętam skąd się wziął tytuł, pamiętam, że była akcja z prostytutką i pamiętam kolegę ze szkoły, który tak długo nie mył zębów, że były wręcz zielone. (Czyli jak widać wyłapałam najważniejsze rzeczy z lektury). Tym razem jednak zabrałam się do niej na spokojnie i bez uprzedzeneń. Dzięki temu, że nic prawie z niej nie pamiętałam, mogłam udawać, że czytam ją po raz pierwszy. I w sumie trochę tak było.
Ilustracje do tej książki w 99% będą
przedstawiały chłopaka w czerwonej czapce.
Nie da się nic innego zilustrować,
bo nic innego się w książce nie dzieje.
link
"Buszujący w zbożu" to książka w pewnych kręgach kultowa (na przykład w kręgach ludzi, którzy wyrastają na zamachowców). Wiele osób uważa ją za wybitną. Wiele osób uważa ją za swoją książkę. Wiele osób mówi, że zmieniła ich życie. Ja do tych ludzi nie należę. Nie rozumiem fenomenu tej powieści, czy ktoś jest mi w stanie wytłumaczyć, co w niej jest takiego, że zapada w pamięć na długie długie lata? Albo co jest ze mną nie tak, że pewnie znowu zapomnę, o czym ona w ogóle jest. Czy ja mam jakieś deficyty pamięci? Książkowego Alzheimera???
Czasami zamiast chłopaka w czerwonej czapce,
ktoś zilustruje samą czapkę.
Można i tak.
Wróćmy jednak do meritum. Głównym bohaterem jest Holden Caulfield, zwykły nastolatek. Ten zwykły nastolatek, narrator całej powieści po raz kolejny zostaje wyrzucony ze szkoły. Nie chcąc wracać bezpośrednio do domu, postanawia przez kilka dni pobujać się po mieście, trwoniąc pieniądze i czas. Umawia się ze znajomymi, nocuje w hotelach, chodzi do kawiarni, pali papierosy. I tyle. Nic więcej w kwestii fabuły się nie dzieje. Autentycznie nic. Po prostu Holden siedzi i myśli. Bo Holden, o czym za chwilę wspomnę, ogólnie za dużo myśli. Ta książka (jak i sam Holden) cierpi na poważny deficyt wydarzeń i być może jeszcze poważniejszy nadmiar przemyśleń. Czasami czekałam, na jakiś zwrot akcji- ktoś kogoś zabije, ktoś okaże się umierający, ktoś dostanie supermocy, ale niestety musiałam się zadowolić tym, że kilka razy jakiś pieniacz przearanżował Holdenowi facjatę za pomocą pięści.
Na szczęście są też ilustratorzy, którzy nie idą na łatwiznę.
(Chociaż czapka jest)
link
Czas jednak zadać kluczowe pytanie. Kim więc jest ten cudowny główny bohater, który chwycił za serce miliony? Kim jest słynny buszujący w zbożu? Otóż jest to szesnastoletni chłopak, który zajmuje się a)rozkminianiem najdrobniejszych spraw b)narzekaniem na najdrobniejsze z rzeczy c)paleniem papierosów d)wylatywaniem ze szkoły e)piciem alkoholu f)okłamywaniem ludzi g)noszeniem głupiej czapki. Te sześć czynników stanowi kwintesencję Holdena Caulfielda. Jego nastrój waha się pomiędzy byciem przygnębionym z powodu jakiejś drobnostki a też byciem zachwyconym jakąś jeszcze większą drobnostką. Holden jest skrajnie wyalienowany i samotny, nikogo nie lubi, jednocześnie lubiąc po trochu wszystkich, łaknie towarzystwa tylko po to, aby za chwilę je odrzucić. Ogólnie chyba ma problem z tranzycją z dziecka w dorosłego, nie potrafi poradzić sobie z tym jaki jest świat, jacy są ludzie i jaki jest on sam. Innymi słowy Holden Caulfield jest zdrowo popaprany nawet jak na nastolatka.
Jednak najczęściej jest to jednak
chłopak w czerwonej czapce.
Mając czternaście lat nie rozumiałam problemów Holdena. Mając o dziesięć więcej nadal ich nie pojmuję. Ok czaję, chłopak nie lubi ludzi obłudnych, nie lubi komercji, nie lubi kabotynizmu. Ale Holden nie lubi też między innymi: kiedy się za nim krzyczy: „powodzenia”, jeżdżenia windą, słowa "szanowni", nie czuć, że się żegna i tysiąca innych bzdur, które dla większości z nas nie stanowią źródła emocjonalnych rozterek (nikt chyba jeszcze do was nie powiedział: wiesz stary nic mnie nie tak nie wkurza jak to oddychanie, wdech wydech i tak w kółko ileż można, nie?) Zastanawiać się więc można co ten marudny Holden lubi? Otóż najwyraźniej niewiele. Gdy jego młodsza siostra zadała mu dokładnie to samo pytanie, nie był w stanie wymienić chociaż jednej rzeczy (a mógł przecież wymienić fajki, wódkę i ładne laski). A gdy zapytała go o to, kogo lubi odpowiedź też nie była satysfakcjonująca. Okazało się bowiem, że Holden lubi jedynie swojego zmarłego na białaczkę brata oraz jednego znajomego ze szkoły, który popełnił samobójstwo skacząc z okna. Powiało optymizmem prawda? I właśnie taki jest nasz buszujący w zbożu, wiecznie niezadowolony, przekonany, że pozjadał wszystkie rozumy, gardzący wszystkimi i wszystkim, skłonny do głębokich rozkmin na każdy temat. Moim zdaniem jest też trochę pretensjonalny, ale mogą przemawiać przeze mnie uprzedzenia. Jest też strasznym hipokrytą, który łączy w sobie cechy osoby gardzącej zakłamaniem i osoby z chorobliwą wręcz mitomanią. Przyjemniaczek z niego, nie?
Chyba zacznę grać z tymi ilustracjami w "Gdzie jest Wally?"
Tylko zamiast Wally'ego będę szukać czerwonej czapki.
link
Ja oczywiście znowu, jak zwykle narzekam (niczym mój nowy idol Holden) i pewnie znowu wygląda na to, że znowu trafiłam na jakiś literacki przeciętniak. Niestety nie jest to do końca prawda, bo pomimo zastrzeżeń przyznałam jej w mojej głowie aż cztery gwiazdki (na pięć możliwych). I zastanawiam się trochę dlaczego? Czym ta książka sobie zasłużyła na jedną nadprogramową pięcioramienną gwiazdkę? Czy dodałam ją za styl narracji- lekki, przyjemny, pełen slangu, kolokwializmów, wulgaryzmów (czyli tak jak lubię). Czy może wbrew rozsądkowi polubiłam zbuntowanego Holdena, który na własne życzenie przegrywa życie? Może jego problemy, chociaż racjonalnie odległe od moich w jakiś dziwny sposób do mnie przemówiły? Nie wiem, nie mam pojęcia, książki ocenia się sercem nie umysłem, więc nie będę teraz rozkładać tego na czynniki pierwsze. Skoro czuję, że jest to książka powyżej przeciętnej, po co mam jej zaniżać średnią swoim trzy mniej?

Holden jego CZAPKA i słowo, którego używa najczęściej
link
I tutaj dochodzimy do małego paradoksu. Tak, przyznałam, że jest to dobra powieść. Tak, uważam nawet, że czytanie jej sprawiło mi przyjemność. Jednak nie wydaje mi się, żeby ta książka mi się podobała. W jednym z lepszych fragmentów powieści Holden dzieli książki na dwa rodzaje- takie, do których autorów chciałoby się zadzwonić i pogadać jak z kumplem i na takie, które nie skłaniają do przeprowadzenia podobnej rozmowy. Po przeczytaniu "Buszującego z zbożu" nie mam najmniejszej ochoty zadzwonić do Salingera (i to nie dlatego, że rozmowa z zaświatami pewnie sporo by mnie kosztowała). Po prostu odnoszę wrażenie, że autor tej powieści to pseudointelektualny, zarozumiały gbur. Taki protohipster, który gardzi popkulturą, nigdy nie jada pizzy, a od uśmiechu stroni, bo a nuż mu zdeformuje twarz. Na Liście jest jeszcze jedna jego powieść- Franny i Zooey, więc może po jej przeczytaniu zmienię zdanie. Jednak póki co, pan wybaczy Panie Salingerze, ale jednak wolę zadzwonić do J.K.Rowling (i zwymyślać ją za to, że zabiła Syriusza).

A tu ktoś zrobił z Holdena totalne emo.
Jestem na tak.
link
Na koniec tradycyjnie cytaty:
  • Jeżeli ktoś umarł, to jeszcze nie powód, żeby go przestać lubić, zwłaszcza jeżeli to był ktoś tysiąc razy sympatyczniejszy niż inne znajome osoby, które żyją. 
  •  Lepiej nigdy nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie – zaczniecie tęsknić. 
  •  Może stanie się tak, że mając lat trzydzieści będziesz siedział gdzieś przy barze i z nienawiścią patrzał na każdego wchodzącego gościa, który sądząc z wyglądu, grywał w college’u w piłkę nożną. A może zdobędziesz tyle wykształcenia, żeby znienawidzić ludzi wyrażających się niegramatycznie. A może skończysz w jakimś biurze, gdzie będziesz rzucał spinaczami w najbliższą stenotypistkę. 
  •  Wystarczy pleść jakieś głupstwa, których nikt nie może zrozumieć, a ludzie zrobią wszystko, czego od nich zażądasz. 
  •  Sądzę, że wkrótce już – powiedział – będziesz musiał uświadomić sobie, dokąd chcesz dojść. A kiedy sobie uświadomisz, musisz natychmiast wyruszyć w drogę. Natychmiast. Nie wolno ci tracić ani chwili.
Pozdrawiam,
Buszująca w zbożu,
M.

niedziela, 8 lutego 2015

Party Hard, czyli Książka Trzydziesta Siódma

Autor: F. Scott Fitzgerald
Tytuł: Wielki Gatsby
Rok wydania: 1925
Liczba stron: 189
Tania książka, w twardej okładce, bez koszmarnych ilustracji,
polecam.
Skończyłam sesję i wracam do czytania. Dzisiaj kolejny klasyk. Klasyk, który z jakiegoś powodu omijał mnie szerokim łukiem. Zawsze wiedziałam, że kiedyś przyjdzie mi przeczytać tę powieść i z tą świadomością omijałam wszystkie streszczenia, ekranizacje (Leonardo di Caprio helloł) i inne spoileropodobne źródła. Dzięki temu jedyne co wiedziałam o tej książeczce, to to że jest lekturą arcyobowiązkową oraz że jej autorem jest kompletny buc, który kradł z pamiętnika swojej żony wszystkie łakome kąski i wpisywał je do swoich powieści, dzięki czemu on przeszedł do historii a ona do szpitala psychiatrycznego (wiem, że uprościłam, ale to mój blog i moja demagogia).

To jest jedna z tych książek,
do których ilustracje są zawsze piękne.
link
Wielki Gatsby to powieść sztandarowa, która wręcz pachnie atmosferą lat 20', krainą jazzem i szampanem płynącą. W sumie historia jest prosta- chłopak i dziewczyna zakochują się w sobie, chłopak jedzie na wojnę, dziewczyna nie jest jak Penelopa i wychodzi za mąż. Chłopak cierpi męki werterowskie, robi lewe interesy tylko po to, aby zdobyć miliony monet (chociaż w sumie po co innego robi się lewe interesy?). A gdy już jest dostatecznie bogaty wydaje ten cały hajs na organizowanie domówek. Jak wszyscy wiemy, robienie domówek nigdy się nie opłaca, jest zabawą dla wybranych i trzeba mieć do tego talent. Gatsby oczywiście miał. Robił takie domówki, że imprezy dziewczyn z My Super Sweet 16 wydają się przy nich być nudniejsze niż spotkanie kółka różańcowego. A wszystko po to, aby odzyskać Tę Jedną Jedyną, piękną i wyjątkową Daisy, która wyszła za innego.
Na takie imprezy, to bym mogła chodzić.
link
Jeśli zastanawia was, jak organizacja imprez ma sprawić, że odzyskacie dawną miłość, to możecie stanąć w kolejce. Za mną. Ja też tego zbytnio nie pojmuję, ale w istocie naprawdę tak było. Jay (bo tak ma na imię tytułowy bohater) przeprowadził się w pobliże swojej lubej i liczył że blask wydawanych pieniędzy i zapach alkoholu ją do siebie zwabi. Moją ulubioną sceną w całej książce była ta, gdzie przy odwiedzinach Daisy nasz nowobogacki amant usiłuje jej zaimponować nie tylko pokazując jej swoje mieszkanie, obrazy, antyki, ale również swoją garderobę. Biedaczek niemalże rzuca w nią swoimi koszulami. Nikt mu chyba nie wytłumaczył, że okej laski mogą polecieć na ciuchy, ale tylko i wyłącznie jeśli będą to ciuchy, które kupuje się im. No, ale najwyraźniej nikt nigdy nie królowi lansu nie wbił do głowy, czego tak naprawdę pragną kobiety (koszulek z superbohaterami, dobrego jedzenia bez kalorii i brytyjskiego akcentu).
Czy możemy ustalić, że za pięć lat, kiedy znowu
będziemy mieli lata 20', wrócimy do mody z tamtych lat?
Ponosiłabym sobie pióra we włosach.
link
Nie będę wam pisać jak kończy się cała historia, gdyż być może jesteście takimi samymi frajerami jak ja i jeszcze się za nią nie zabraliście. Napiszę jednak jeszcze o moich ogólnych wrażeniach. Tak w czterech słowach: Wiele Hałasu O Nic. Nie rozumiem dlaczego ta powieść jest aż tak popularna. To prawda- jest w opór klimatyczna, oczyma duszy mojej widziałam wszystko, o czym autor pisał: stare samochody, sukienki na ramiączkach, blichtr, pijaństwo, dekadencję. Jednak czasami zabiegi artystyczne, których dopuszczał się Fitzgerald pozostawiały mnie w lekkiej konsternacji. Czy wypisywanie z imienia i nazwiska wszystkich bywalców imprez u Gatsby'ego naprawdę jest potrzebne? Szcególnie jeśli zajmuje prawie dwie strony? Dwie strony suchych, fikcyjnych nazwisk? Nie wydaje mi się Panie Fitzgerald. Ogólnie nie chcę być złośliwa i wredna, ale wydaję mi się, że głównym powodem dla którego ta książka jest aż tak znana i popularna jest jeden drobny fakt- ona jest bardzo krótka. Moje wydanie miało 189 stron, przy dość małym formacie i dość dużej czcionce. W efekcie oznacza to, że przez powieść się idzie jak przez masło. Albo przez paczkę ciastek- kilka chwil i skończone. Rach ciach, klasyk przeczytany, możemy szpanować przed znajomymi i uchodzić za intelektualistę (Bracia Karamazow? Nie, nie czytałem za to Wielki Gatsby to jest książka!)
Te ilustracje są tak klimatyczne, że wszystkie złośliwości
mi zamierają na ustach.
link
Ta książka nie powinna mi się podobać. Traktuje przecież o Głupiej Miłości. Głupiej Miłości, która niszczy nam życie. Gatsby miał większość cech bohatera werterowskiego. Jednak dużo bardziej niż mistrza cierpienia i głupoty z powieści Goethego przypominał mi Wokulskiego. I tak jak Wokulskiego, tak i jego z jakichś niewytłumaczalnych powodów polubiłam. Wbrew całej mojej sile rozsądku (której bądźmy szczerzy, nie mam zbyt wiele) kibicowałam jego staraniom o odzyskanie dawnej miłości. Byłam jak Nick Carraway, narrator powieści, sąsiad Jaya i krewny Daisy, który wrzucony w ten świat imprez i wielkich miłości zaczyna się do niego przywiązywać. Czytałam tę powieść opowiadającą o problemach pierwszego świata ubiegłego wieku i z jakiegoś powodu mi się podobała. Nie była najwyższych lotów, tego jestem pewna. Nie spowodowała trzęsienia ziemi w moim sercu. Żadnej części ciała mi nie urwało. A mimo wszystko poczułam lekkie ukłucie, kiedy doszłam do końca. I chyba oznacza to, że powieść jna cichociemną wkradła się w moje łaski. Zresztą, kto nie lubi czytać o hajsie, imprezach i złamanych sercach? To jak Kardashianie w wersji literackiej ludzie! (Okej cofam te słowa zanim mnie zlinczują znawcy literatury)
Bądźmy szczerzy- nie mogłam napisać dzisiejszego wpisu
nie umieszczając tego gifa.

Cytaty:
  • Każdy człowiek ma o sobie mniemanie lepsze, niż mają o nim inni, i przypisuje sobie jedną z głównych cnót.
  •  Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.
  •  Mam nadzieję, że będzie na tyle głupia, jak świat od niej oczekuje – bo najlepsza rzecz dla kobiety na tym świecie być głuptaskiem.
  •  Żaden ogień, żaden niepokalany blask nie dorównuje temu, co człowiek może stworzyć w tajnikach swego serca… 
  • Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi się najchłodniej. 
Pozdrawiam,
(Nie)Wielka M.